Próba uratowania pilotów zestrzelonego Su-24 kosztowała Rosjan życie jednego żołnierza i zniszczony śmigłowiec. Nie oni pierwsi przekonali się, jak ryzykowne są podobne operacje ratunkowe określane angielskim akronimem CSAR. W przeszłości podczas jednej takiej operacji Amerykanie stracili 11 ludzi, próbując ratować tylko jednego pilota. Mimo to praktycznie wszystkie nowoczesne siły zbrojne traktują ratowanie załóg strąconych samolotów jako priorytet. Polskie wojsko również.
Początkowo przebieg operacji CSAR, czyli Combat Search and Rescue (ang. bojowa akcja poszukiwawczo-ratownicza) po zestrzeleniu rosyjskiego bombowca przez turecki myśliwiec nie był jasny. Po upływie niemal dwóch tygodni jest już jednak dość informacji, aby powiedzieć, że nie wszystko potoczyło się tak, jak tego chcieliby Rosjanie.
Na ratunek załodze
Rosyjski bombowiec został trafiony turecką rakietą w pobliżu granicy Syrii i Turcji. Turcy twierdzą, że chwilę wcześniej naruszył ich przestrzeń powietrzną, czemu Rosjanie zdecydowanie zaprzeczają. Niezależnie od tego, kto ma rację w tym sporze, bezsprzeczne jest to, że Su-24 spadł już na terytorium Syrii, na obszar kontrolowany przez syryjskich rebeliantów walczących ze wspieranym przez Rosję reżimem Baszara el-Asada.
Pilot i nawigator/operator uzbrojenia bombowca katapultowali się na wysokości kilku tysięcy metrów. Gdy już opadali ku ziemi na spadochronach, ten pierwszy, major Oleg Peszkow (awansowany pośmiertnie do rangi podpułkownika) został trafiony z ziemi. Prawdopodobnie zabili go lokalni turkmeńscy rebelianci, którzy sami się później tym chwalili. Strzelając do opadającego na spadochronie pilota popełnili zbrodnię wojenną w myśl artykułu 42 I Protokołu Dodatkowego Konwencji Genewskiej, którego sygnatariuszem jest Syria. W realiach krwawej syryjskiej wojny domowej, podczas której podobne zbrodnie są popełniane nieustannie, ściganie ich za to jest jednak mało prawdopodobne.
Drugi członek załogi, kapitan Konstantyn Murachtin nie podzielił losu swojego towarzysza i wylądował na ziemi żywy, choć lekko rany w nogę. Znajdował się jednak na terenie kontrolowanym przez rebeliantów i kilka kilometrów w linii prostej od pozycji syryjskiego wojska. Okolica, w której wylądował, jest jednak mocno górzysta i pokonanie takiego dystansu samodzielnie było praktycznie niemożliwe.
Turcy zestrzelili rosyjski samolot »
Cios w czuły punkt
W momencie otrzymania informacji o zestrzeleniu Su-24 Rosjanie uruchomili procedurę ratunkową. W bazie Hmeymin, z której operuje ich Grupa Powietrzna Syria, do akcji w trybie alarmowym rzucili się żołnierze piechoty morskiej. Już po 15 minutach w powietrze wzbiły się śmigłowce. Rosyjskie wojsko oficjalnie twierdzi, że były to dwa transportowe Mi-8, choć na nagraniach wykonanych przez rebeliantów widać, że nad rejonem zestrzelenia Su-24 krążył jeden Mi-8 w towarzystwie szturmowego Mi-24. Trudno stwierdzić, kto mówi prawdę. Rosjanie mogą chcieć coś ukryć, a rebelianci mogli zmontować nagranie.
Wysłanie do akcji CSAR pary Mi-8 i Mi-24 miałoby jednak większy sens. Ten pierwszy może zabrać na pokład kilkunastu uzbrojonych ludzi (w tym przypadku miało to być 12 żołnierzy piechoty morskiej), a Mi-24 (w porównaniu z Mi-8 jest potężnie uzbrojony i opancerzony) służy za eskortę. Para śmigłowców dotarła w rejon wylądowania pilota w ciągu kilkunastu minut – dystans do pokonania wynosił niecałe 50 km.
Po dotarciu na miejsce akcji załogi rosyjskich śmigłowców bardzo szybko przekonały się, jak ryzykownym przedsięwzięciem są misje CSAR. Żeby znaleźć ukrywającego się pilota, musiały lecieć nisko i powoli. Jedyna informacja o przybliżonej lokalizacji Murachtina pochodziła z nadajnika systemu GLONASS, który lotnik miał przy sobie. Dostrzeżenie pilota w górzystym i porośniętym terenie wymagało jednak latania tuż nad ziemią. Było to niezwykle ryzykowne, bo w okolicy roiło się od uzbrojonych i będących w pełnej gotowości rebeliantów.
Nie trzeba było długo czekać na efekty. Transportowy Mi-8 (dokładniej w zmodernizowanej wersji AMTSz, która ma m.in. dodatkowe opancerzenie i uzbrojenie) dostał się pod silny ogień z ziemi. Według relacji zamieszczonych w sieci przez syryjskich żołnierzy został trafiony w ogon. Znajduje się tam podatny na uszkodzenia system napędzający małe ogonowe śmigło, bez którego helikoptery wpadają w śmiertelną spiralę. Rosyjscy piloci podjęli decyzję o natychmiastowym awaryjnym lądowaniu. Byli wówczas nad ziemią niczyją, pomiędzy pozycjami rebeliantów i wojska.
Życie za życie
Uszkodzony Mi-8 z trzema członkami załogi i 12 żołnierzami bezpiecznie wylądował w zasięgu wzroku syryjskich żołnierzy. Według ich relacji Rosjanie stracili jednak orientację (w sieci są nagrania, na których widać Syryjczyków strzelających w powietrze i bezskutecznie wymachujących flagami) i ruszyli pieszo w kierunku pozycji rebeliantów, w wyniku czego dostali się pod ich ciężki ostrzał. Wówczas miał zginąć rosyjski żołnierz Aleksander Pożynicz. Rosjanie twierdzą jednak, że został on śmiertelnie ranny jeszcze w powietrzu, od ognia z ziemi.
Po zorientowaniu się w swoim błędzie Rosjanie mieli się cofnąć i niedługo później połączyli się z wysłanymi im na ratunek syryjskimi żołnierzami. Bez dalszych strat wycofali się do własnych linii. Ich porzucony helikopter został zniszczony przez rebeliantów przy pomocy amerykańskiej rakiety przeciwpancernej TOW.
Wobec zestrzelenia Mi-8 pozostałe rosyjskie śmigłowce zawróciły do bazy (do pierwszych dwóch miał uprzednio dołączyć jeszcze jeden Mi-8). Do akcji wysłano natomiast trzy grupy syryjskich komandosów wspieranych z powietrza przez Rosjan. Całą akcję rzekomo koordynował irański generał Kassem Sulejmani. Lotnik cały czas czekał.
Namierzyć go miał dopiero rosyjski dron, który już po zmroku naprowadził na niego ratowników. Ostatecznie po 12 godzinach akcja ratunkowa zakończyła się sukcesem. W jej trakcie pięciu Syryjczyków miało zostać rannych, ale nikt więcej nie zginął.
Ryzyko nie gra roli
Przebieg akcji ratunkowej rosyjskiego pilota dobrze obrazuje ryzyko, z jakim wiążą się misje CSAR. Każda ma potencjał przerodzić się w katastrofę, która będzie kosztować więcej istnień niż w jej wyniku zostanie uratowanych. Wobec tego pozbawiona emocji i chłodna ocena kazałaby nie podejmować takiego ryzyka i pozostawić pilotów samym sobie na wrogim terenie. Nikt tego jednak nie robi i praktycznie wszystkie wojska są gotowe wiele zaryzykować, aby ich ratować.
Taka postawa jest wynikiem kilku czynników. Najważniejsza jest kwestia moralna. Amerykanie podsumowują to sformułowaniem "No man left behind", czyli w wolnym tłumaczeniu "Nikt nie zostanie porzucony na pastwę losu". Duch braterstwa wśród żołnierzy nakazuje im próbować ratować kolegów, nawet wystawiając na zagrożenie własne życie. Co więcej, taka postawa bardzo wzmacnia morale. Każdy żołnierz może być przekonany, że jeśli będzie miał pecha i znajdzie się w trudnej sytuacji, to jego towarzysze broni zrobią wszystko, aby mu pomóc.
Na dodatek współcześnie trudno sobie wyobrazić, aby wojsko mogło porzucać swoich ludzi na śmierć lub niewolę, nie narażając się na ostrą krytykę ze strony opinii publicznej. Idea ratowania swoich za wszelką cenę zakorzeniła się już bardzo mocno w świadomości ludzi, zwłaszcza na Zachodzie.
Są jeszcze argumenty, o których nie mówi się głośno, a które mają szczególne znaczenie w wypadku pilotów. Po prostu są to ludzie bardzo cenni – dosłownie. Wyszkolenie każdego z nich to koszt sięgający milionów dolarów. Posiadają wiele ważnych umiejętności i rozległą wiedzę, są bez mała elitą wojska, więc po dostaniu się w ręce wroga mogą być źródłem cennych informacji wywiadowczych.
Trudno też przecenić znaczenie propagandowe pojmania wrogich pilotów. Gdyby nawigator Su-24 dostał się żywy w ręce rebeliantów, to Rosjanie mogliby zobaczyć w telewizji, jak zostaje upokorzony, a wraz z nim całe rosyjskie wojsko, które nie potrafiło go na czas uratować. Mógłby się też stać cenną kartą przetargową w ewentualnych negocjacjach.
Dwie skrajne historie
Z powyższych względów misje CSAR są podejmowane nawet wtedy, kiedy wiążą się z bardzo dużym ryzykiem. Najbardziej kosztowną była trwająca kilkanaście dni rozległa operacja w Wietnamie Północnym podjęta przez Amerykanów w kwietniu 1974 r. Jej celem było uratowanie ppłk. Iceala Hambletona, który przeżył trafienie jego samolotu przez rakietę ziemia-powietrze. Wojskowy był bardzo cenny, bowiem wcześniej przez wiele lat pracował nad różnymi tajnymi programami sił strategicznych USA i wiedział znacznie więcej niż szeregowy lotnik USAF.
Podczas poszukiwań i prób uratowania podpułkownika Amerykanie stracili pięć samolotów i 11 pilotów. Sam Hambleton został ostatecznie uratowany przez małą grupkę komandosów po 12 dniach ukrywania się w dżungli. Udało się wydostać też jeszcze jednego pilota, który został zestrzelony podczas poszukiwań. Cała akcja miała duży wpływ na przebudowanie i poprawienie zdolności wojska USA do prowadzenia misji CSAR. Rozbudowano też szkolenia, jakie przechodzą piloci na taką ewentualność.
Na drugim biegunie znajduje się historia o ponad 20 lat młodsza, która została mocno rozpropagowana w kulturze masowej. W czerwcu 1995 r. amerykański myśliwiec F-16 został zestrzelony nad Serbią, a jego pilot, kapitan Scott O'Grady pomyślnie się katapultował i wylądował na słabo zamieszkanym, górzystym terenie. Przez kolejne sześć dni udawało mu się uniknąć pojmania przez Serbów. 8 czerwca, po dokładnym ustaleniu jego lokalizacji, na ratunek wysłano dwa śmigłowce wyładowane żołnierzami Korpusu Piechoty Morskiej, które wystartowały z okrętu desantowego krążącego po Adriatyku. Nie licząc lekkiego ostrzału już w drodze powrotnej, cała misja przebiegła wręcz podręcznikowo i pilot został uratowany bez żadnych dodatkowych strat.
Polacy też się szykują
Ze względu na wysokie ryzyko misji CSAR siły zbrojne robią dużo, aby je zminimalizować poprzez dobre wyszkolenie ratowników i zapewnienie im odpowiedniego sprzętu. Amerykanie obecnie mają już do tego celu wyspecjalizowane zespoły składające się z komandosów i specjalnie zmodyfikowanych śmigłowców lub samolotów. Dzięki temu misje CSAR mogą być prowadzone profesjonalnie i w każdych warunkach, przy czym nacisk kładzie się na misje pod osłoną ciemności, kiedy łatwiej ukryć się przed wrogiem.
Także polskie wojsko chce rozbudowywać swoje możliwości prowadzenia takich działań. Widać to po przetargu na zakup nowych śmigłowców wielozadaniowych. Choć początkowo tego nie zakładano, to obecnie planuje się zakup sześciu maszyn w wersji CSAR. Pierwotnie miały to być maszyny SAR, czyli do zwykłych lotów ratunkowych nad morzem.
Wymagania jednak zmieniono i teraz śmigłowce mają robić obie rzeczy, co jest kontrowersyjną decyzją. Maszyny do misji CSAR wymagają dodatkowego wyposażenia, które podczas ratowania rozbitków jest niczym kula u nogi (ciężkie dodatkowe opancerzenie, uzbrojenie i systemy elektroniczne). Niezależnie od tego i o ile nowi zarządcy MON nie zmienią jeszcze raz warunków przetargu, polskie wojsko wzbogaci się o wyspecjalizowane maszyny, których teraz brakuje i które mogłyby odegrać duże znaczenie w sytuacji, która przytrafiła się niedawno Rosjanom w Syrii.