Jeśli myślisz, że Twoje życie jest gdzie indziej, ale nie masz odwagi go zmienić, ta historia jest dla Ciebie. Historia Polaka i dziewczyny z Teksasu.
Gdy, odwiedzając byłą Jugosławię, usłyszysz na ulicy "polako", nie będzie to oznaczało, że zostałeś rozpoznany. Nie masz polskości wymalowanej na twarzy, głębia twej duszy nie rani otoczenia, nie widać jej też w ruchach. "Polako" oznacza, że nie musisz już biec. Przyszedł moment, w którym możesz nareszcie zwolnić. Jesteś w Bośni i Hercegowinie, na jej południowo-zachodnim krańcu.
"Kiedy to się zaczęło? Chyba od razu"
Przecinany górskimi pasmami kraj jest niezwykle różnorodny. W Trebinje czujesz już ciepłe morze. Od maja do października temperatura nie spada poniżej 20 stopni, a słońce świeci w ciągu roku 270 dni. Tutaj dobrze zjesz, wyjdziesz w góry, wsiądziesz na rower i pokonasz kilka granic sąsiednich krajów lub weźmiesz samochód i po godzinie będziesz na dubrownickiej plaży. Trebinje to zaplecze Adriatyku. Jeszcze nieodkryte, zupełnie na uboczu, dopiero czekające na turystów. Tutaj poznasz też Polaka i Amerykankę, którzy od momentu przeprowadzki nie myślą o powrocie do żadnego ze swoich krajów.
On pochodzi z Chobotu niedaleko Krakowa, ona z Dallas w Teksasie. Spotkali się kiedyś przypadkiem w Kijowie. To było raptem 15 minut. Podróżująca wtedy od pół roku po Europie Lauren zmieniła hostel, bo we wcześniejszym nie miała ciepłej wody. W nowym zapytała, jak dojedzie do Krakowa. Menedżer wskazał jej wtedy Polaka siedzącego przy recepcji. Bartek po dwóch tygodniach na Ukrainie wracał. Dał jej swój numer. Ona powiedziała, że w planach ma też Polskę. Wkrótce znów się spotkali, a kilka miesięcy później – już się w sobie zakochali. On pracował w hotelu, ona postanowiła zostać i zajęła się nauką angielskiego.
- Boże, kiedy to się zaczęło? Chyba od razu – Lauren śmieje się, gdy pytam ją o to, co sprawiło, że zaczęli szukać innego miejsca do życia niż Kraków. Po kilku miesiącach od jej przyjazdu (grudzień 2012) w kwietniu wciąż leżał śnieg, a słońce, miejscowym zwyczajem, zniknęło na pół roku. – Tam nie dało się nawet oddychać. Powietrze było ciężkie. Nie wiem, czy rozumiesz, co mam na myśli – mówi.
Bartek do końca nie wiedział, bo spędził tam całe życie i się przyzwyczaił, ale pamięta: Lauren zaczęła liczyć słoneczne dni. W ciągu zimy doszła do dziewięciu.
To, do czego jednak przyzwyczaić się nie mógł, to 1800 zł na rękę po kilku latach pracy. O hotelach, w których pracował od dawna, wiedział już dużo, ale perspektywa awansu wiążącego się z podwyżką była trudna. Kilkunastogodzinne zmiany, praca w weekendy – wszystko to domagało się zmian. Dodatkowo Lauren tęskniła za słońcem. – Jestem z Teksasu. Ja się w tym słońcu wychowałam. Bez niego nie potrafię żyć. Przeżywałam to już kiedyś w Bostonie, bo pracowałam tam przez rok, a potem znów w Polsce. To jest tak, że po całym życiu spędzonym w słońcu, gdy nagle zaczyna go brakować, masz wrażenie, że dzieje się coś złego. Zaczyna ci się mieszać w głowie. I długo nie wiesz, co to takiego, aż dochodzisz do prostego wniosku: chodzi o klimat.
Kierunek Bałkany
– Wiecznie narzekałam, Bartek musiał mieć ze mną ciężko. Jestem przekonana, że myślał: albo wywiozę stąd tę dziewczynę, albo nie dam rady i zwariuję – mówi ona.
– Po tylu latach chciałem mieć coś swojego, sam decydować o swoim czasie. I chciałem, żeby była szczęśliwa. To było dla mnie najważniejsze – mówi on.
Nie mieli planu, ale wiedzieli: wybiorą południe.
Bartek jeździł na Bałkany kilka razy i tak jak bywa z niektórymi ludźmi, którzy raz tam zawitają, coś w nim z tego pierwszego pobytu zostało, zaczęło przyciągać. Lauren, choć o Bośni nie myślała, potrzebowała wyjazdu. Sam Teksas też jednak nie wchodził w grę.
- USA to jeden wielki parking przed centrum handlowym, a ja chciałam zobaczyć świat, bo zawsze sobie myślałam, że w życiu musi być coś więcej. Podobnie jest u was. Polacy są fantastyczni, poznałam tam tyle bliskich mi osób, ale macie mnóstwo ograniczeń. Może zwłaszcza w Krakowie. Miałam tego dosyć. Wasza przestrzeń jest sterylna. Wszędzie nowe sklepy, wszędzie galerie. Właśnie dlatego uciekłam ze Stanów. Ale potem, w Polsce, już wspólnie, zorientowaliśmy się, że mamy tylko ograniczone możliwości, że przy sposobie, w jaki żyjemy, nie będzie lepiej. Uczyłam angielskiego dyrektorów, menedżerów w korporacjach i po pewnym czasie zauważyłam, że tym, czym się chwalą, jest 10-12-godzinny dzień pracy po latach wyrzeczeń. Ci na niższych szczeblach mówili tymczasem o swoich frustracjach i marzeniach, by stać się kimś takim. To czyste szaleństwo, chcieć czegoś takiego. A czego mógł oczekiwać Bartek? Podwyżki z 1800 do 2500 zł? Przecież to też do niczego nie prowadziło – tłumaczy.
"Znajdziesz tu wszystko"
Trebinje to jedno z tych miejsc, w których po przebudzeniu nie musisz sprawdzać prognozy pogody. Wstajesz i słońce po prostu już tam jest. Wyprzedziło cię. W połowie maja przypieka ci skórę. Dłuższe śniadanie na tarasie dla kogoś, kto do słońca nie przywykł, stanowi wyzwanie. To niebywałe – myślisz sobie - by Słowianie mieli tyle szczęścia, że część z nich dotarła tak daleko na południe.
Miasto otaczają ogromne wzgórza. Są strome i od wschodu ten pejzaż przypomina stopnie amfiteatru ze sceną z czerwonej dachówki i kamienia w dole. Niedalekie, ciepłe morze i wzgórza dbają tu o upał. Już wiosną cienia trzeba szukać pod drzewami. Położone zaledwie pół godziny jazdy (nie licząc postoju na granicy) od wybrzeża Adriatyku miasto, zwane "małym Dubrownikiem", jest doskonałą bazą wypadową na wakacje w kilku krajach. Przede wszystkim blisko stąd do Mostaru i Medjugorie, a Sarajewo leży zaledwie cztery godziny drogi samochodem i prowadzi do niego jedna z najbardziej malowniczych tras w tej części Europy. Z XIX-wiecznej austriackiej twierdzy Straż – w chwili budowania drugiej największej tego typu konstrukcji na kontynencie – widać nie tylko Bośnię, ale też Chorwację, Adriatyk i Włochy. Niespełna godzinę drogi od Trebinje jest już Czarnogóra, a trochę dalej Kosowo i Albania. Na tym terenie przebiegała przez stulecia granica Republiki Dubrownickiej i Imperium Osmańskiego.
- Naszym zdaniem znajdziesz tu wszystko – mówi Bartek, ale przyznaje, że on i Lauren sami trafili do Trebinje przypadkiem. – W Bośni już wcześniej byłem. W Mostarze, w Sarajewie. Miałem tam znajomych, którzy prowadzili hostele. Bardzo mi się to podobało. Zresztą będąc już z Lauren – jak tylko dostawaliśmy trochę wolnego – ruszaliśmy na Bałkany. To było coś bliskiego i bardzo świeżego. Dodatkowo jest tanio i za każdym razem, gdy odwiedzisz tu kolejne miasto, spotka cię coś nowego. Ludzie, z którymi pogadasz, dadzą ci coś takiego, coś stąd wywieziesz, coś cię zaskoczy. Trudno to nazwać, ale tutaj musisz się koncentrować na ludziach. Niektórzy przyjeżdżają dla zdjęć. Ja zawsze szukałem tego kontaktu.
Lauren się z tym zgadza. – Tutaj jest życie. Może trochę mniej poukładanie, może jest tu trochę więcej chaosu, ale ludzie naprawdę żyją. To nie jest tak, że w Polsce są mniej otwarci. Ale tutaj za tym idzie coś innego. Więcej uśmiechu, fakt tego, że gdy zamówię kawę, dostanę do niej szklankę wody. W Polsce musiałabym zapłacić za nią pięć złotych. Albo to, że przejdę przez pustą ulicę nie na przejściu. Policjant zobaczy to, ale mnie po prostu minie. To, że w każdym momencie dnia wejdę do piekarni i zawsze wszystko będzie świeże, a dziewczyna, która poda mi burka, uśmiechnie się. To te małe rzeczy – mówi.
Dwa plecaki i w drogę
Droga do Trebinje najwyraźniej wiedzie przez Kraków. W 2013 roku – po kilku miesiącach znajomości – Bartek i Lauren są już razem. Tam poznają Bośniaka, który uczy ich języka. Chłopak mówi, że jego mama ma wolne mieszkanie w Mostarze, więc w sumie mogliby je wynająć. Pojawia się myśl: może założyć hostel? – Zaczęliśmy go o to pytać, ale niestety albo czegoś się przestraszył, albo po prostu zmienił zdanie. W każdym razie od tamtego momentu zaczęliśmy odkładać pieniądze. Chcieliśmy się przenieść na południe, choć wciąż nie mieliśmy planu. Kombinowaliśmy już jednak na własną rękę – tłumaczy Bartek.
2014 rok. Wspólny wyjazd. Sarajewo. Tam para poznaje Amerykankę prowadzącą własny hostel. Kobieta wyjaśnia im, że w Federacji Bośni i Hercegowiny (jednej z części składowych kraju) do otwarcia interesu potrzebny jest lokalny partner biznesowy. Inny znajomy mówi im jednak, że tych wymagań nie trzeba spełniać w Republice Serbskiej (drugiej części kraju). Poleca im Trebinje. Wtedy wszystko przyspiesza. Bartek i Lauren muszą wracać do Polski, bo kończy im się urlop i czeka na nich praca. Potem mają zaplanowaną podróż za ocean. Gdy docierają do Teksasu, wiedzą już, że chcą spróbować. Jeżeli Bośnia nie wyjdzie, będą szukali czegoś innego.
Zima, luty 2015 roku. Polak i Amerykanka przyjeżdżają do Trebinje. Nigdy wcześniej nawet go nie odwiedzili. Mają ze sobą tylko plecaki i pieniądze, które – jak sądzą – pozwolą im rozkręcić biznes. – Wysiedliśmy, przeszliśmy przez miasto i to było to. Tak, uda się, powiedzieliśmy sobie – wspomina Lauren.
Choć nie wszystko jest proste, w załatwianiu dokumentów i wiz umożliwiających pracę pomaga znajomość języka. Hostel działa już po miesiącu. Bartek i Lauren wynajmują budynek na Starym Mieście. Malują ściany, śpią na podłodze w piwnicy (tak będzie przez dwa lata), ale na górze są już łóżka. – Baliśmy się początków, nie wiedzieliśmy, czy będziemy w stanie zapłacić rachunki. Wiesz, jak działają hostele. Ludzie cię po prostu znajdują, ale gdy masz własny biznes, to strasznie ekscytujące i masz w sobie tę niepewność. W Internecie umieściliśmy nasz adres. Już drugiej nocy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi: Tu jest hostel, prawda? Mieliśmy dużo szczęścia, ale włożyliśmy też w to dużo własnej pracy. To było połączenie tych dwóch rzeczy – dodaje.
Pierwszej wiosny dokładają do rachunków, lipiec i sierpień pozwalają im jednak stanąć na nogi. Pojawiają się goście nawet z Kanady i Australii. W pierwszym roku najwięcej jest Francuzów. W kolejnym - Niemców.
Z oczywistych względów nauka serbskiego przychodzi Bartkowi z większą łatwością. Język pozwala komunikować się z urzędnikami. Chłopak pojawia się w biurze turystycznym. Tam sprawdzają jego dokumenty i od tego momentu wysyłają do nich ludzi. W ten sposób do hostelu Polako – pierwszego w Trebinje – trafi też autor tego tekstu.
Na początku Polak i Amerykanka robią na miejscowych wrażenie. To w końcu rzadkość, by świat zjeżdżał się do prowincjonalnego miasteczka gdzieś na Bałkanach i widział tu perspektywy na biznes. – Ale równocześnie przy tym zdziwieniu ludzie tutaj i tak uważają, że nie ma lepszego miejsca do życia. I szczerze? Nie dziwię im się. Niemal każdy uprawia swój ogródek, robi swoją rakiję lub wino i nawet jeżeli wyjeżdża za granicę, bo tutaj nie ma pracy, czeka na dzień, w którym wróci. Ludzie nie sprzedają domów. Czasami po prostu wracają na lato. W tej sytuacji ktoś, kto uczy się ich języka i pokazuje, że chce być częścią miasta, zdobywa zaufanie. Oni są z tego miejsca po prostu dumni – tłumaczy Lauren i dodaje: - Ludzie żyją w przeświadczeniu, że w Bośni wszystko załatwia się łapówkami. Ten stereotyp to nieprawda. Pewnie, że w małym miasteczku musisz wiedzieć, do kogo się odezwać. Dać coś z siebie, widzieć, kto ma dobry, a kto gorszy dzień, ale mimo naszych problemów ze zrozumieniem prawa, wszystko się udało – mówi.
"Jelena, co dziś powinniśmy zjeść?"
Oboje są wiecznie uśmiechnięci. Staram się znaleźć słaby punkt. Przecież nie wszystko może być bajką. Tęsknią za rodziną? "Rodzina przyjeżdża tutaj latem, a my jeździmy zimą". Przyjaciele? "Życie to weryfikuje. Po czasie wiemy, komu na nas zależy i na kim zależy nam". A co, jeśli się znudzą albo poczują ciężar życia w dalekim kraju? Jeżeli zorientują się, że przeżywają taką samą codzienność, jak przeżywaliby gdzie indziej? Taki moment może przecież nadejść.
– Jasne, wiemy, że może się tak zdarzyć. W pewnym sensie Trebinje to miejsce jak każde inne, ale różnica jest jednak kolosalna. Może pewnego dnia poczujemy, że nie rośniemy już jako ludzie, nie uczymy się czegoś nowego, ale nie teraz. Teraz wszystko gra – mówi Lauren.
– Mamy mnóstwo do zrobienia – dodaje Bartek.
Hostel Polako to dziś inne miejsce niż ponad dwa lata temu. Od lutego tego roku dziesięć minut piechotą od Starego Miasta, w nowo wynajętym budynku, na gości czeka 16 łóżek w czterech pokojach. Dwa z nich są prywatne, łazienki duże, czyste i nowoczesne. Bartek przygotowuje śniadania. W cenie pokoju. – To jego pomysł. Jemu się chce. Gdyby zależało to ode mnie, śniadań by nie było. Nie lubię się do tego przyznawać, ale jestem leniwa – stwierdza Lauren.
Naleśniki robią furorę. Zjesz je na dużym tarasie w pełnym słońcu lub w jasnym, jeszcze większym salonie. Warzywa i sery są z lokalnego rynku, działającego na centralnym placu Trebinje codziennie od ósmej do czternastej. W lodówce udostępnianej gościom znajdziesz wino i rakiję. Wino robi miejscowy nauczyciel. Inne podrzuca czasem taksówkarz, bo Bartek i Lauren polecają go gościom (kurs do Dubrownika to 20 euro w jedną stronę). Miodową rakiję przywozi przewodnik mający hodowlę pszczół.
– Chcemy, by ludzie tego próbowali, bo to jest świetnie – wyjaśnia Amerykanka. – Mamy też zaprzyjaźnioną panią na targu. Przychodzimy rano i pytamy: Jelena, co dziś powinniśmy zjeść? Wieźcie to i to, mówi. Jest świeże, zerwane dzisiaj. Przyrządźcie to w taki sposób. I tak to robimy.
Sami mają w ogrodzie pigwy, czereśnie, brzoskwinie. Wkrótce będą sadzić więcej. Własnego wina jeszcze nie robią, ale tego w Hercegowinie nie brakuje. Do winnic i winiarni prowadzą tabliczki wiszące na znakach drogowych, przy skrzyżowaniach dróg.
Głównym problemem Trebinje jak i zresztą całej Bośni jest wciąż zbyt mała wiedza o tym kraju. Dlatego Bartek i Lauren oferują przyjezdnym mapę tego, co w okolicy warto zobaczyć. – Tu jest świetnie i chcemy, by ludzie to poczuli. Niektórzy pojawiają się tylko na chwilę, bo jadą do Dubrownika, ale nie starczyło im dnia i potrzebują po prostu noclegu. OK, nie ma sprawy. Zostawią nam pieniądze i pojadą dalej wydać ich kilka razy więcej, bo tam jest niebywale drogo. Ale chcielibyśmy, żeby wiedzieli, że tutaj można spędzić i tydzień. Wokół jest tyle do zobaczenia. Nasza mapa pomaga im znaleźć to, co dobre od razu, bo wiemy, że potrzebują konkretów.
Plany?
Bartek: - Więcej łóżek. Nie szesnaście, a dwadzieścia pięć, bo mamy przestrzeń na parterze. I nie chcemy wyjeżdżać. Tutaj mamy dwa pokoje dla siebie. Swoje miejsce. Prawo pozwala nam raz w roku zamknąć działalność na trzy miesiące. Robimy to zimą. Bierzemy wolne i wtedy jeździmy. Do Trebinje wracamy w lutym.
Lauren: - Ludzie tutaj nam mówili: bądźcie spokojni. Wszystko wyjdzie. Wyszło. Świetne w nich jest to, że mają własne życie. Nowe wiadomości szybko stają się stare. Gdy tu przyjechaliśmy i napisała o nas jedna gazeta, następnego dnia pojawiły się wszystkie lokalne media. Staliśmy i podchodzili do nas po kolei, a my mówiliśmy to samo. Ale zrobili swoje i już. Życie toczy się dalej. Szybko przestaliśmy być "Amerykanką" i "Polakiem". Ludzie mniej się tutaj wszystkim przejmują. Jest normalnie. Jest dobrze.
Co najmniej 270 dni w roku.