Keith Williams, nazywany Czarną Perłą lub pieszczotliwie Kiciorem, na początku lat 90. przecierał w Polsce szlaki koszykarzom ze Stanów Zjednoczonych. Znakomity czarnoskóry gracz czarował na parkiecie, sięgnął po cztery tytuły mistrza naszego kraju, ale spotkało go też wiele zaskakujących i absurdalnych sytuacji. Astronomiczną pensję odbierał w wielkiej torbie, po mieście musiał poruszać się polonezem ze swoim nazwiskiem na masce, a dzieci sprawdzały... czy nie jest pomalowany. W rozmowie ze sport.tvn24.pl Williams wspomina swoją wyjątkową historię.
Trudno obecnie wyobrazić sobie jakąś profesjonalną ligę koszykówki bez zawodników z USA. W polskiej ekstraklasie w tym sezonie większość zespołów ma ich trzech w składzie. Na początku lat 90. Amerykanie pojawiali się u nas bardzo sporadycznie.
Pierwszym czarnoskórym graczem zza Oceanu, który występował w Polsce, był Kent Washington. Mierzący zaledwie 170 cm wzrostu koszykarz w latach 1978-83 reprezentował Start Lublin i Zagłębie Sosnowiec. Można go też zobaczyć w jednej ze scen filmu "Miś" Stanisława Barei. Po nim w kraju nad Wisłą grało jeszcze kilku Amerykanów, ale prezentowali średni poziom i nie osiągnęli wielkich sukcesów. Wszystko zmieniło się w 1991 roku, kiedy mistrz Polski PCS Śląsk Wrocław postanowił zatrudnić Keitha Williamsa.
Lotnisko dla koni, cichy tłumacz
Zanim "Kicior" pojawił się we Wrocławiu, grał w Holandii, gdzie został królem strzelców ze średnią 27,5 punktów na mecz. Tam wypatrzył go lider Śląska i reprezentacji Polski Dariusz Zelig i polecił wrocławskim działaczom. Williams przyjął propozycję WKS-u i nie wiedząc nic o naszym kraju, ruszył w podróż w nieznane. Od samego początku czekało go wiele niespodzianek.
- W tamtych czasach Polska była w tyle za światem: fatalne drogi, kilometrowe kolejki po chleb czy benzynę, brak wielu produktów spożywczych, jak banany czy mandarynki - wylicza Williams. - Kiedy przyleciałem na warszawskie lotnisko, myślałem, że to jest miejsce, gdzie... trzyma się konie. Śląsk wysłał po mnie człowieka, który mówił po holendersku. Nie znał słowa po angielsku. Czekała mnie 5-godzinna podróż do Wrocławia w towarzystwie gościa, z którym nie mogłem się dogadać. Po drodze mijaliśmy malutkie, szare miejscowości i przyznam, że trochę się bałem. Odetchnąłem, gdy okazało się, że zamieszkam w dużym mieście - przyznaje.
Nienawidził tego auta
Trafił mi się biały polonez. Nienawidziłem tego samochodu! To był stary wóz, który bardzo często się psuł. Do tego było na nim namalowane moje nazwisko. Nie mogłem swobodnie jeździć po Wrocławiu.
Keith Williams
Przestraszony Williams trafił zatem do Wrocławia. Aby móc swobodnie poruszać się po nieznanym mieście, potrzebował samochodu. Auto, jakie zapewnił mu klub, pozostawiało jednak wiele do życzenia.
- Na szczęście nie dostałem fiata 126p, o którym początkowo myślałem, że to jakaś zabawka dla dzieci - żartuje. - Trafił mi się biały polonez. Nienawidziłem tego samochodu! To był stary wóz, który bardzo często się psuł. Do tego było na nim namalowane moje nazwisko. Nie mogłem swobodnie jeździć po Wrocławiu, bo od razu na drugi dzień trener Mieczysław Łopatka wiedział, że np. byłem na dyskotece. Pierwszą rzeczą, którą kazałem zapisać w nowym kontrakcie, była zmiana samochodu na... nowego poloneza, bez mojego nazwiska na widoku - wspomina warunki umowy były zawodnik.
Ośmieszał nawet legendę
Kibice koszykówki w Polsce szybko poznali nazwisko Williams i dowiedzieli się, jak wyjątkowy zawodnik trafił do naszej ligi. Pierwszym poważnym sprawdzianem dla wzmocnionego Śląska był mecz w europejskich pucharach z faworyzowanym Arisem Saloniki. W składzie mistrzów Grecji grało wiele gwiazd, m.in. legendarny Nikos Galis. Hala Ludowa (obecnie Stulecia) wypełniła się po brzegi. Każdy chciał zobaczyć, jak wypadnie pierwszy Amerykanin we Wrocławiu i to na tle jednego z najlepszych europejskich koszykarzy w historii.
Rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania. Co prawda Williams nie imponował warunkami fizycznymi (180 cm wzrostu i 75 kg wagi), ale był niesamowicie szybki. Bezbłędnie panował nad piłką i potrafił z nią zrobić dosłownie wszystko. Jeden, drugi zwód, balans ciałem, kozioł pod nogą i w mgnieniu oka mijał skonfundowanych rywali. Dzięki swojej szybkości i boiskowemu cwaniactwu potrafił wjechać pod kosz, tuż obok wysokich środkowych. Dysponował też skutecznym rzutem z dystansu. Galis i spółka zupełnie sobie z nim nie radzili. "Kicior" momentami wręcz ośmieszał bezradnych rywali.
Z Salonik wracali taksówkami
Williams swoimi zagraniami zachwycił publiczność. Wielkiemu Arisowi rzucił 21 punktów (trafił 9 z 14 prób), zaliczył trzy przechwyty i aż 13 asyst, praktycznie nie znając kolegów z drużyny. Gracza o takich umiejętnościach nie było wcześniej w naszym kraju.
- Szkoda, że tamten mecz przegraliśmy jednym punktem - żałuje Williams. - W rewanżu, w Salonikach, cała hala była spowita dymem, a kibice zachowywali się jak szaleni. Tam już ulegliśmy zdecydowanie. Prawdziwe schody zaczęły się jednak dopiero w drodze powrotnej. W tamtych czasach w Śląsku nie było jeszcze pieniędzy na dalekie podróże lotnicze, więc jeździliśmy autobusami. Grecki kierowca chyba nie chciał nas wieźć przez całą Rumunię i pod pretekstem awarii wysadził nas po drodze. Byliśmy o dwie godziny drogi od lotniska w Bukareszcie. Mieliśmy wyjątkowe szczęście. Udało nam się zamówić 6-7 taksówek i dokończyć podróż, za jedyne 50 dolarów - szokuje filigranowy rozgrywający.
Pomalowany człowiek z wielką kasą
Po swoje pieniądze zgłaszałem się bezpośrednio do biura szefa PCS-u. Połowę kwoty dostawałem w dolarach, resztę w złotówkach. To był okrągły milion, zapakowany w wielką torbę. Nie mogłem uwierzyć, że mam tyle kasy.
Keith Williams
Williams z miejsca stał się gwiazdą i ulubieńcem wrocławskich fanów koszykówki. Wszyscy go rozpoznawali na ulicy. Czasami wzbudzał nawet wesołość.
- Nic dziwnego, byłem w końcu jedynym czarnoskórym człowiekiem spacerującym po Rynku. Kiedyś jedna mała dziewczynka podeszła do mnie i zaczęła sprawdzać, czy nie jestem pomalowany. Była niezwykle zaskoczona - śmieje się Amerykanin.
Keith nie tylko był jedną z kluczowych postaci drużyny mistrzów Polski, ale także jednym z najlepiej zarabiających zawodników. W sezonie 1991/92 dostawał 4 tys. dolarów miesięcznie. W tamtych czasach nie mógł jednak liczyć na prosty przelew.
- Po swoje pieniądze zgłaszałem się bezpośrednio do biura szefa PCS-u. Połowę kwoty dostawałem w dolarach, resztę w złotówkach. To był okrągły milion, zapakowany w wielką torbę. Nie mogłem uwierzyć, że mam tyle kasy. Z drugiej strony było mi głupio, że moi koledzy z drużyny zarabiali znacznie mniej - ubolewa były koszykarz.
Wycieczka pod karabinami
Chłopaki wrócili prawie zamrożeni. Okazało się, że zgubili się w górach. Omyłkowo przeszli na czeską stronę, gdzie zostali zatrzymani przez tamtejszych żołnierzy z karabinami!
Keith Williams
Mimo różnic Amerykanin został świetnie przyjęty przez kolegów z drużyny. Najbardziej pomogli mu w aklimatyzacji Zelig, Jarosław Zyskowski i Maciej Zieliński. Czasami mógł nawet liczyć na specjalne traktowanie ze strony trenera Łopatki. Zwłaszcza w trakcie górskich treningów, na które przez trzy sezony jeździł ze Śląskiem do Karpacza.
- Pewnego dnia trener Łopatka zarządził, że mamy przebiec z jednej miejscowości do drugiej przez szczyt jakiejś góry - wspomina z przerażeniem Williams. - Spytałem, czy żartuje, a potem przekonałem go, że w kontrakcie nie mam zapisanych takich wycieczek. Kiedy reszta drużyny wspinała się na szczyt, ja jechałem z trenerem do celu autobusem. Czekaliśmy na nich cztery godziny i zaczęliśmy już się martwić. Chłopaki wrócili prawie zamrożeni. Strasznie zmarzli, bo mieli na sobie tylko treningowe koszulki i jakieś dresiki. Okazało się, że zgubili się w górach. Omyłkowo przeszli na czeską stronę, gdzie zostali zatrzymani przez tamtejszych żołnierzy z karabinami! Do dziś się z tego śmiejemy - twierdzi.
Trzy godziny w szatni i eskorta policji
Williams może czasami pominął jakiś trening, ale i tak nie miało to wpływu na jego świetną postawę w trakcie meczów. Śląsk prowadzony przez swoją Czarną Perłę zdobył trzy kolejne tytuły mistrzowskie.
- Zawsze będę pamiętał pierwsze złoto z 1992 roku - zapewnia 50-latek. - W finale graliśmy derby z Gwardią, która miała w składzie Jurka Binkowskiego oraz młodziutkich Adama Wójcika i Dominika Tomczyka. Przegrywaliśmy już w serii 1:2, ale wygraliśmy 3:2. Po ostatnim gwizdku kibice w Hali Ludowej oszaleli. To było niesamowite przeżycie - wspomina.
Zupełnie inne emocje towarzyszyły Amerykaninowi dwa lata później, kiedy to w finałowym meczu grał na wyjeździe we Włocławku. Był kontuzjowany i praktycznie nie powinienem wychodzić na parkiet. Zacisnął zęby i wystąpił. Mecz zaczął się jednak dla Śląska fatalnie.
- Na początku przegrywaliśmy chyba 0:15 i 4:20 - opowiada. - Trener Łopatka wziął czas, a ja powiedziałem kolegom, że to wygramy i zaczynamy od teraz. Zacząłem rzucać. Praktycznie wszystko wpadało. Ostatecznie wygraliśmy kilkoma punktami, a ja rzuciłem 40 "oczek". Po meczu musieliśmy siedzieć ze trzy godziny w szatni, ponieważ rozwścieczeni kibice nie chcieli nas wypuścić. Na rogatki Włocławka eskortowała nas policja. Trochę się baliśmy, ale humory dopisywały, bo w końcu wygraliśmy mistrzostwo - podkreśla Amerykanin.
Sukcesy i trudne chwile
Po sezonie 1994/95 działacze Śląska nie doszli z Williamsem do porozumienia i zawodnik przeniósł się do Mazowszanki Pruszków, gdzie... także wywalczył złoty medal.
- Mój czas w tym klubie był trudny, ale i zakończony sukcesem. Na grę w Pruszkowie namówił mnie Adam Wójcik. Mieliśmy najlepszą drużynę i dominowaliśmy cały sezon. Przed końcem rozgrywek miałem jednak poważne nieporozumienie z kierownictwem klubu. Prawie musiałem odejść. Ale dogadaliśmy się i skończyło się złotem. Po sezonie jednak nikt nikomu nie chciał wybaczyć i się rozstaliśmy - analizuje.
On sam też już nie sięgnął po mistrzostwo. Występując w barwach Anwilu Włocławek, zmagał się z kontuzją i nie mógł w pełni pokazać, na co go stać. Z kolei niedoceniany Komfort Stargard Szczeciński poprowadził do srebra w sezonie 1996/97. W półfinale wyeliminował Śląsk, w finale uległ Mazowszance.
- Z Joe McNaullem mieliśmy świetny sezon - wspomina. - Zapomniałem już wszystkie złe emocje, jakie towarzyszyły mi, kiedy odchodziłem z Wrocławia czy Pruszkowa. Nikt nie oczekiwał niczego po Komforcie. To było dla mnie bardzo ciężkie przeżycie, grać przeciwko Śląskowi, mojemu miastu i kibicom, którzy zawsze okazywali mi wielkie wsparcie. Nie chciałem nic nikomu udowadniać. Działacze już wiedzieli, co stracili, kiedy odszedłem. Może to zabrzmi nieskromnie, ale myślę, że gdybym został w Śląsku, wygralibyśmy nie trzy, a pięć, sześć mistrzostw z rzędu - przekonuje Amerykanin.
Poproszono mnie, bym zagrał w filmie, który po latach stał się klasykiem. Mój przyjaciel z Poznania Marek Szozda wysłał mi kiedyś ten film. Uśmialiśmy się na nim z żoną i dziećmi. To kolejna część mojej legendy!
Keith Williams
Rola w "Chłopaki nie płaczą"
Keith brylował na parkiecie, ale w międzyczasie zagrał także... w filmie. Pojawił się w jednej ze scen kultowej komedii "Chłopaki nie płaczą" w reżyserii Olafa Lubaszenki. Zagrał krótką, ale pamiętną rolę. W filmie był gangsterem. Ubrany w niebieski garnitur i złotą koszulę, z kapeluszem na głowie. Rzucił do kosza na parkingu, po czym pobił jakiegoś nieszczęsnego przeciwnika. Kiedy Amerykanin ogląda tę scenę po latach, wybucha śmiechem.
- To było wspaniałe doświadczenie. Poproszono mnie, bym zagrał w filmie, który po latach stał się klasykiem. Mój przyjaciel z Poznania Marek Szozda wysłał mi kiedyś ten film. Uśmialiśmy się na nim z żoną i dziećmi. To kolejna część mojej legendy! - raduje się były koszykarz.
Wyjechał, bo zginął brat
Williams swoją karierę w Polsce zakończył w zespole BlackJack Poznań. Działacze chcieli zatrudnić go za wszelką cenę, mimo że zmagał się już z poważnymi kontuzjami kolana i biodra. Postanowił więc pomóc klubowi dostać się do ekstraklasy, ale w fazie play-off przestali płacić zawodnikom, atmosfera w zespole siadła i cel nie został osiągnięty.
Amerykanin przez lata bardzo zżył się z naszym krajem. Był związany z Polką i myślał o tym, by po zakończeniu kariery zawodniczej przejść na drugą stronę barykady. Nie udało się...
- Zakończyłem grę ze względu na moje problemy z biodrami - smuci się Keith. - Było też jeszcze kilka spraw, przez które wyjechałem z Polski. Przyjaźniłem się z Markiem Sobczyńskim. Graliśmy razem w Pruszkowie. Byliśmy jak bracia. Zdecydowaliśmy kiedyś, że razem zostaniemy trenerami i w tej roli pozostanę w Polsce na lata. Kiedy Marek zginął w wypadku samochodowym, wszystkie plany nagle się zakończyły. Nie miałem już chęci, by zostać w Polsce bez niego i wróciłem do USA - zdradza.
Tęskni za bigosem i flakami
Po powrocie do Stanów Williams był, jak mówi, "trochę policjantem, trochę ochroniarzem". Przez długi czas strzegł bezpieczeństwa ludzi pracujących w budynkach rządowych i militarnych. Obecnie jest menedżerem ochrony w siedzibie Centrum Controli Chorób (CDC) w Atlancie. Układa mu się także w życiu prywatnym.
- Ożeniłem się z piękną Emmą - chwali ukochaną. - Moja pani jest Meksykanką, o 15 lat młodszą ode mnie. Mamy 11-letniego syna Devona Antonia i 5-letnią córkę Alexes. Mieszkamy w pięknym domu w Lawrenceville, 25 mil od Atlanty. Mam wspaniałe życie. I tylko czasami miło mi się wspomina moją koszykarską historię z Polski i Holandii.
Tęsknię za bigosem, flakami, zupami, barszczem z uszkami, golonką, różnymi kiełbasami, ziemniakami i sałatką z ogórków. Na całym świecie nie ma też lepszych pomidorów niż w Polsce.
Keith Williams
Czy zatem po latach czegoś mu brakuje, gdy myśli o naszym kraju?
- Oczywiście spotkań z przyjaciółmi - przyznaje Keith. - Ale żal mi też polskiej kuchni. Tęsknię za bigosem, flakami, zupami, barszczem z uszkami, golonką, różnymi kiełbasami, ziemniakami i sałatką z ogórków (wszystkie te nazwy Keith wymienił po polsku – przyp. red.). Na całym świecie nie ma też lepszych pomidorów niż u was. W Stanach znalazłem nawet kilka polskich restauracji i sklepów spożywczych. Raz zabrałem żonę do takiego lokalu. Kiedy zamówiłem jedzenie po polsku, właściciel bardzo się zdziwił. Ale potem mnie rozpoznał i miło porozmawialiśmy. Chciałbym jeszcze choć na jeden dzień przyjechać do Polski. Mógłbym wtedy spróbować tych wszystkich przysmaków. W połowie czuję się Polakiem, a moje serce zawsze będzie we Wrocławiu - zapewnia Amerykanin.