W gęstej mgle załogi obu samolotów niewiele widziały. Musiały zdać się na polecenia wieży kontroli lotów lotniska Los Rodeos na Teneryfie. Rozmowa prowadzona łamanym angielskim okazała się jednak zgubna. Kiedy piloci dostrzegli się nawzajem, było już za późno. - Zobacz, on tam jest. Matko Boska, ten skur.... jedzie prosto na nas! - wykrzyczał przerażony pilot jednego z wielkich B747 Jumbo Jetów. Dziesięć długich sekund później rozegrała się największa katastrofa w historii lotnictwa.
Prawie dokładnie 40 lat temu, 27 marca 1977 roku, samolot holenderskich linii KLM próbował w ostatniej chwili poderwać się w powietrze i uniknąć zderzenia. Piloci w akcie desperacji pociągnęli za stery, doprowadzając do uderzenia ogonem o pas, ale na niewiele to się zdało. Koła ich obciążonego maksymalną ilością paliwa giganta oderwały się od ziemi zaledwie sto metrów od nadjeżdżającego z naprzeciwka B747 amerykańskiej linii Pan Am. Amerykanie równie desperacko próbowali uciekać, zjeżdżając na trawę obok pasa, ale to również na niewiele się zdało.
Dziesięć sekund po tym, jak piloci dostrzegli się nawzajem, koła, silniki i brzuch samolotu KLM uderzyły w górną część stojącego już prawie bokiem samolotu Pan Am. Rozległ się ogłuszający huk i w kilka chwil oba kolosy zamieniły się w morze szczątków i płomieni. Dla większości spośród ponad 600 osób na ich pokładach nie było żadnych szans. Z życiem uszła jedynie garstka.
Katastrofa na Teneryfie w 1977 roku »
Z samolotu niewiele zostało
Dla 248 osób na pokładzie holenderskiego samolotu szanse od początku były znikome. Poderwana zbyt gwałtownie w powietrze maszyna miałaby problem z utrzymaniem się w locie, nawet gdyby nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Była na granicy tak zwanego przeciągnięcia, czyli utraty siły nośnej ze względu na połączenie zbyt małej prędkości i niekorzystnego ustawienia skrzydeł. Natomiast uderzenie w samolot amerykański spowodowało oderwanie jednego z silników, zniszczenie drugiego, poważne uszkodzenia prawego skrzydła i kadłuba. Po czymś takim nie było już szans.
Samolot utrzymał się w powietrzu jeszcze chwilę, ostatkiem sił. Szybko przechylił się jednak na bok i spadł na ziemię. Uderzył w nią około 150 metrów za maszyną amerykańską z prędkością niemal 200 km/h. Siłą rozpędu, rozpadając się na kawałki, przetoczył się jeszcze dodatkowe 300 metrów. Z rozerwanych zbiorników wylało się morze paliwa - 180 tysięcy litrów, które natychmiast zapaliło się. Samolot, a raczej jego poskręcany wrak, zamienił się w kulę ognia. Strażacy z małego regionalnego lotniska nie mieli dość środków, aby ugasić coś takiego. Kiedy tylko zorientowali się, że kilkaset metrów dalej we mgle płonie coś, co jeszcze przypomina samolot i jest szansa na uratowanie kogoś, wysłali większość sił tam.
Ogień we wraku maszyny KLM szalał kilka godzin. Spośród 248 osób na pokładzie nie przeżył nikt. Z maszyny niewiele zostało, poza poskręcanymi i czarnymi szczątkami. Jako części samolotu można było rozpoznać tylko kawałek ogona, fragment kadłuba i koła.
Dramatyczna walka o życie
Więcej szans na przeżycie miało 396 osób na pokładzie amerykańskiego jumbo jeta. Ich maszyna przynajmniej była na ziemi. Jednak siła uderzenia była tak wielka, że rozerwała kadłub. Jego góra i większa część boku zniknęła. Górny pokład zawalił się. Kokpit z pilotami w środku został odcięty, ponieważ tuż za nim - w kabinę pierwszej klasy - uderzył jeden z silników, rozrywając wszystko na swojej drodze. Lotnicy stracili całkowicie kontrolę i choć próbowali jeszcze wyłączyć silniki, aby ograniczyć pożar, nie zdołali tego zrobić. Paliwo z rozerwanych zbiorników holenderskiej maszyny oblało ich samolot i zapaliło się.
- W kabinie pojawiły się kolumny ognia, perfekcyjne kolumny biegnące od sufitu do podłogi. W moim kierunku poleciał jakiś płonący fragment, przed którym zasłoniłam się ręką - wspominała wiele lat po katastrofie w rozmowie z "Los Angeles Times" Floy Olson, jedna z ocalałych. Jest przekonana, że życie uratował jej mąż, który chwilę po zderzeniu otrząsnął się z szoku: - Krzyczał do mnie: "Rozepnij pas, musimy się wydostać!". Słyszałam krzyki przerażenia innych ludzi. Byłam jak we mgle. Nie odpowiedziałam mu, ale ruszyłam za nim.
Kobieta miała niezwykłe szczęście, bo poza poparzoną ręką, którą odtrąciła płonący fragment, nie doznała większych obrażeń podczas przedzierania się przez zamienioną w rumowisko kabinę. To, co było przeznaczone dla niej, przyjął na siebie prawdopodobnie jej mąż, który torował drogę i został poważnie poparzony. Adrenalina sprawiła jednak, że mimo wszystko wydostali się wyjściem awaryjnym na skrzydło.
- Patrzyłam na niego, jak pobiegł na jego koniec i skoczył. To były jakieś dwa pietra do ziemi. Pomyślałam, że to nie dla mnie i skoczyłam bliżej kadłuba - wspominała kobieta. I tak upadek pozbawił ją na kilka minut przytomności. Na szczęście skrzydło było już nad trawą, a nie betonowym pasem. Kiedy się ocknęła, zdołała jeszcze uciec na kilkaset metrów od zamieniającego się w burzę ognia kadłuba i padła zemdlona. Dopiero następnego dnia w szpitalu dowiedziała się, że jej mąż przeżył.
Podobne szczęście miało jeszcze 59 innych osób - głównie siedzących z przodu, na dolnym pokładzie. W większości wydostali się przez rozerwany kadłub i wyjścia awaryjne na nieuszkodzone lewe skrzydło lub skoczyli wprost na ziemię, zanim kadłub za nimi pochłonęły płomienie. Przeżyli też piloci i siedzący z nimi inżynier pokładowy, którzy również mieli wiele szczęścia. Wspomniany silnik minął ich o kilka metrów, a siła uderzenia oderwała dach kokpitu, otwierając go jak puszkę. Przez to, co zostało z drzwi, musieli zeskoczyć na dolny pokład i uciec dziurą w burcie.
Komisja badająca wypadek ustaliła, że ci, którzy przeżyli, opuścili samolot w ciągu minuty. 335 pozostałych osób na pokładzie nie miało jednak tego dnia szczęścia i zginęło.
Wszystko zaczęło się od małej bomby
Łącznie w zderzeniu dwóch wówczas największych samolotów pasażerskich świata śmierć poniosły 583 osoby. Do dzisiaj to najtragiczniejsza katastrofa w historii lotnictwa. Tak jak zazwyczaj w przypadku wypadków samolotów, doprowadziły do niej nie usterki techniczne, ale seria niefortunnych zdarzeń i ludzkich błędów.
Kilka godzin wcześniej na głównym lotnisku hiszpańskich Wysp Kanaryjskich, Gran Canaria International, wybuchła niewielka bomba, raniąc kilka osób w terminalu. Ze względów bezpieczeństwa port lotniczy został zamknięty i wszystkie zmierzające w jego kierunku maszyny przekierowano na lotnisko Los Rodeos na położonej obok Teneryfie. W tym dwa B747 zmierzające z Los Angeles i Amsterdamu. Niewielkie lotnisko, służące głównie do obsługi lokalnych lotów, szybko zapełniło się samolotami, w tym dwoma nigdy nie widzianymi tam gigantami. Pasażerowie wysiedli na kilka godzin w oczekiwaniu na ponowne otwarcie ich docelowego lotniska.
Kiedy około godziny czwartej nadszedł sygnał, że Gran Canaria International znów działa, rozpoczęto przygotowania do odlotu. Amerykanie byli gotowi zrobić to niemal od razu, jednak ze względu na tłok na lotnisku nie mogli wyminąć stojących przed nimi Holendrów. Ci mieli natomiast problem, bo długo nie można było znaleźć czteroosobowej rodziny, która na swoje nieszczęście ostatecznie trafiła na pokład. Nie pojawiła się natomiast piąta osoba, mieszkanka Teneryfy, która uznała, że nie ma sensu lecieć na Gran Canarię, aby następnego dnia wrócić i po prostu pojechała do domu. Uratowała tym samym swoje życie jako jedyna z osób, które wyleciały na pokładzie holenderskiego B747 z Amsterdamu. Dodatkowo tuż przed odlotem kapitan samolotu KLM postanowił zatankować do pełna, aby nie musieć tego robić już na Gran Canarii i szybciej polecieć z powrotem do Holandii.
Uzupełnianie paliwa zajęło pół godziny. W tym czasie stojący z tyłu Amerykanie gotowali się ze złości, bo choć byli gotowi, nie mogli odlecieć. Co najgorsze, nad lotnisko nadleciały bardzo niskie chmury i mgła, co jest częstym zjawiskiem w Los Rodeos. Słoneczny dzień zamienił się w szarość. Widoczność spadła do mniej niż kilometra. W takich warunkach i tak przeciążona nadzwyczajną sytuacją kontrola lotów znalazła się w trudnym położeniu. Nie miała do dyspozycji radaru, który umożliwiłby jej precyzyjne nadzorowanie ruchu na lotnisku i musiała wyobrażać sobie sytuację. Na dodatek ze względu na tłok samoloty nie mogły normalnie dojechać na miejsce startu drogą kołowania, ale musiały przejechać cały pas startowy, zawrócić i dopiero wtedy ruszyć w powietrze. W tak skomplikowanej sytuacji Hiszpanie musieli polegać na komunikacji z pilotami. Rozmowy prowadzone łamanym angielskim okazały się ostatnim krokiem na drodze do tragedii.
Katastrofalne nieporozumienie
Hiszpanie nakazali Holendrom, kiedy ci już zgłosili gotowość do startu, wyjechać na pas i przejechać jego całą długość. Na końcu mieli zjechać na chwilę na drogę kołowania, zawrócić i ustawić się na końcu pasa w gotowości do startu. Chwilę po tym, jak z miejsca ruszyli Holendrzy, wieża pozwoliła na to samo Amerykanom. Po długim na ponad trzy kilometry pasie startowym toczyły się w tym samym kierunku dla wielkie B747, których załogi nie widziały się we mgle.
Po kilku minutach Hiszpanie zmienili zdanie i nakazali Holendrom dojechanie do końca i zrobienie zwrotu o 180 stopni. Amerykanie mieli natomiast zjechać w trzecią drogę odchodzącą od pasa, która doprowadziłaby ich na wolną od samolotów drogę kołowania. Nią mogliby spokojnie dojechać do końca lotniska i ustawić się do startu za Holendrami. Tu zaczęły się jednak nieporozumienia. Amerykanie nie byli do końca pewni, kiedy mają zjechać na bok. Kilka razy się upewniali, że chodzi o trzeci zjazd. Jednak we mgle, zajęci dyskusją o tym, że będą musieli wykonać ostry skręt, przegapili go. Był zresztą mały, nieoznaczony i pod bardzo ostrym kątem. Dostrzegli dopiero położony kawałek dalej czwarty zjazd, znacznie szerszy. Ten błąd sprawił jednak, że byli na pasie startowym znacznie dłużej, niż mieli.
W tym czasie Holendrzy dojechali do jego końca i zawrócili, ustawiając się do startu. Mgła zrobiła się tak gęsta, że widoczność spadła do kilkuset metrów. Kapitan Jacob van Zenten lekko zwiększył moc silników. Odezwał się pierwszy oficer, który przypomniał, że nie mają jeszcze zgody na start od Hiszpanów, na co kapitan stwierdził: "Wiem, zapytaj ich". Wieża kontrolna odparła szeregiem instrukcji co do startu i późniejszego wznoszenia. Były one jednak wypowiedziane niewyraźnie i w mało precyzyjny sposób. Hiszpanie uważali, że to było jedynie wydanie instrukcji, jak ma wyglądać start. Holendrzy uznali to natomiast za zgodę na start. - No to lecimy. Sprawdź moc - stwierdził kapitan van Zenten, przesuwając przepustnice do oporu i po chwili zwalniając hamulce.
Ostatnie sekundy
W tym samym czasie Amerykanie błądzili po pasie nieco ponad kilometr dalej. Kiedy usłyszeli rozmowę z samolotem KLM, zaczęli się niepokoić. Jeden z nich powiedział do radia: "My nadal kołujemy po pasie". Holendrzy tego jednak nie usłyszeli przez zakłócenia.
Kilka następnych sekund minęło na konsternacji. Hiszpanie byli przekonani, że Holendrzy nadal stoją na końcu pasa w gotowości na start, podczas gdy ci już rozpędzali swój ważący ponad 300 ton samolot.
W ciągu 36 sekund od momentu zwolnienia hamulców przez załogę KLM w kokpitach obu B747 rosło zaniepokojenie. Jeden z Amerykanów rzucił: "Spierd....my stad", a drugi: "Ale są niespokojni, co?". Holendrzy zaczęli mieć wątpliwości, czy to, co usłyszeli, było rzeczywiście zgodą na start, a pas jest wolny. Jeden z nich powiedział do kapitana: "Czy to oznacza, że oni jeszcze nie zjechali z pasa?".
Było już jednak za późno. Pięć sekund po tym, jak kapitan van Zenten wymówił słowa "No tak", które sugerowałyby, że zdał sobie sprawę z tego, że na pasie przed nim muszą być Amerykanie, załoga samolotu Pan Am dostrzegła we mgle światła pędzącego w ich kierunku drugiego B747.
17:06.40 Kapitan Pan Am: - Zobacz, on tam jest. Matko Boska, ten skur.... jedzie prosto na nas!
17:06.45 Pierwszy oficer Pan Am: - Zjeżdżaj, zjeżdżaj, zjeżdżaj!
17:06.47 Kapitan KLM: - O kur..!
17:06.50 Dźwięk zderzeniaOstatnie sekundy przed katastrofą
Badający wypadek Amerykanie, Hiszpanie i Holendrzy różnili się w ocenie tego, kto bardziej zawinił. Wspólne było jednak przekonanie, że do katastrofy doprowadził splot niefortunnych zdarzeń, zła pogoda i źle prowadzona komunikacja. Najważniejszą nauką z tragedii było nakazanie gruntownych zmian tego, w jaki sposób komunikują się piloci pomiędzy sobą i kontrolą naziemną.
Nakazano też zmianę relacji pomiędzy dowódcami a resztą załogi, ponieważ Amerykanie byli przekonani, że zniecierpliwiony i bardzo doświadczony van Zanten swoim autorytetem wymusił na swoich podwładnych start, choć oni mieli wątpliwości. Holendrzy odrzucili taką interpretację. Niezależnie od tego zasady zmieniono, aby kapitan nie był dyktatorem, któremu strach się sprzeciwić.