"Ludzie mówią, że jest winny. Ludzie mówią, że nie wiedzą. Ludzie mówią, dajcie mu szansę. Ludzie mówią też, poczekajcie na wyrok sędziego" - tak zaczyna się legendarny funkowy utwór "Impeach the President" – czyli "Odwołać prezydenta" – zespołu The Honeydrippers. Klasyk rozbrzmiewa dziś na nowo w kontekście odejścia z urzędu świeżego prezydenta Donalda Trumpa.
Czasy były inne, inna muzyka i inny prezydent. To był rok 1972 i chodziło o Richarda Nixona, pogrążonego w aferze Watergate, pochłoniętego przez teorie spiskowe awanturnika, który traktował swoich politycznych przeciwników z podejrzliwością godną dyktatora jakiegoś trzeciorzędnego państewka, a nie najsilniejszej demokracji na świecie. Richard Nixon, aby pozostać na urzędzie, próbował przeszkadzać w śledztwie FBI, zwalniał stojących mu na drodze urzędników państwowych, próbował bezpośrednio sterować funkcjonariuszami aparatu sprawiedliwości. A wszystko to, aby zatuszować sprawę Watergate - włamanie do siedziby komitetu partii demokratycznej (DNC) i próbę założenia tam podsłuchów.
Do impeachmentu, właściwie już przesądzonego w świetle zebranych przez prasę i sąd dowodów, ostatecznie nie doszło – prezydent zdążył sam zrezygnować z urzędu. Odszedł w niesławie, a część z zamieszanych w aferę urzędników zostało skazanych przez sądy federalne. Dziś wielu Amerykanom znów przypominają się te czasy.
Niewygodny policjant
Prezydent Donald Trump zwolnił szefa FBI Jamesa Comeya, którego wcześniej bez miary chwalił, kiedy ten – otwierając ponownie śledztwo w sprawie e-maili Hillary Clinton – swoimi kontrowersyjnymi działaniami pomógł mu w kampanii. Jego jedyny zarzutem do Comeya było, że... potraktował Clinton zbyt łagodnie.
Comey jednak nie bez powodu dorobił się reputacji "niewygodnego" policjanta – swoimi decyzjami i bardzo otwartym stylem komunikowania mediom wszystkiego, co robi i zamierza, podpadł i demokratom, i republikanom. Ten sam Comey, na którego wściekli byli demokraci – za to, co "zrobił" Hillary – nie zamierzał wcale podporządkować się i ugiąć karku przed republikanami i nowym prezydentem. FBI rozpoczęło śledztwo w sprawie wpływu Rosji na wygrane przez Trumpa wybory, a to było prezydentowi ewidentnie nie w smak.
Rosyjski łącznik
Wcześniej przecież podał się do dymisji jego doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego generał Mike Flynn, gdy ujawniono, że w trakcie kampanii wyborczej wydzwaniał do rosyjskiego ambasadora. Dziś Flynn – niegdyś gość Russia Today i uczestnik wystawnych obiadów z Putinem – zgłasza gotowość, aby zeznawać, pod warunkiem jednak, że uzyska immunitet. W oczach wielu komentatorów taka deklaracja wygląda jak przyznanie się do winy – niekoniecznie do jakiegoś wielopiętrowego spisku, ale być może do złamania prawa w zakresie podejmowania nieuprawnionych kontaktów dyplomatycznych i przekazywania informacji.
Sam generał wcześniej okłamywał swoich szefów, powtarzając wiceprezydentowi Pence'owi, że żadnych kontaktów z ambasadorem nie podejmował – co było kłamstwem dość beznadziejnym, bo przecież agencje wywiadowcze ściśle monitorują działania obcych ambasad w Waszyngtonie. Trump, wiedząc o tej deklaracji Flynna (że "się wygada"), miał zaś naciskać, aby FBI zakończyło śledztwo. Gdy stało się jasne, że FBI tego nie zrobi, kazał w pośpiechu przygotować dokumenty, które uzasadnią jego gwałtowną decyzję o odwołaniu dyrektora agencji. Co prawda, prezydent mógł zwolnić Comeya zupełnie legalnie, bo ma takie prawo, ale w przeszłości z tego uprawnienia skorzystano jednak tylko raz. Prezydent Bill Clinton zwolnił dyrektora FBI Williama Sessionsa po tym, jak wewnętrzne śledztwo departamentu sprawiedliwości przyniosło dowody licznych nadużyć. Sessions – według raportu departamentu sprawiedliwości – na różne sposoby defraudował środki publiczne, aby zapewnić sobie wygody: prywatną limuzynę i przeloty samolotem w odwiedziny do krewnych na koszt podatnika.
Clinton zwolnił Sessionsa w połowie kadencji, po pięciu i pół roku, odkąd ten odebrał nominację z rąk prezydenta Reagana. Część republikanów protestowała wówczas, że "niezdolność do prowadzenia agencji" nie jest wystarczającym powodem do zwolnienia – dziś jednak Trump, zwalniając Comeya, podaje powody dużo mniej wiarygodne i bynajmniej niepodparte takimi dowodami, jak te zebrane przeciwko Sessionsowi blisko ćwierć wieku temu. Szef FBI powoływany jest na dziesięcioletnią kadencję, aby dowodził federalnym biurem śledczym także za kolejnych prezydentów, co jest jedną z prawnych gwarancji niezależności wymiaru sprawiedliwości.
Podkładka pod dymisję Comeya była mało wiarygodna, a sam Trump potem przyznawał, że i tak by go zwolnił. W końcu przeszedł do mniej lub bardziej jawnych gróźb – oczywiście na Twitterze – względem byłej już prokurator Sally Yates i Comeya, którzy mają wiele do powiedzenia na senackich przesłuchaniach. Trump w kolejnych tweetach zdawał się sugerować, żeby nie mówili za wiele, bo i on powie coś o nich. Mafijne metody zastraszania świadków w prezydenckim, czyli infantylnym, stylu.
Ask Sally Yates, under oath, if she knows how classified information got into the newspapers soon after she explained it to W.H. Counsel.
— Donald J. Trump (@realDonaldTrump) 8 maja 2017
James Comey better hope that there are no "tapes" of our conversations before he starts leaking to the press!
— Donald J. Trump (@realDonaldTrump) 12 maja 2017
Marzenia o impeachmencie
Naciski na służby, wątpliwe prawnie argumenty i dymisje niewygodnych urzędników – nic dziwnego, że do głowy znów przychodzi dziś Nixon. A skoro Nixon, to oczywiście pytanie o odwołanie prezydenta. Możliwość pozbawienia Trumpa urzędu przed upływem pełnej kadencji stała się czymś w rodzaju zbiorowej fantazji demokratów i całej nieprawicowej (oraz części tej prawicowej) Ameryki. Wizja upokorzonego prezydenta, który jeszcze przed połową pierwszej kadencji żegna się z urzędem, rozpala emocje i budzi żądzę szybkiej zemsty. Czy da się to zrobić?
Czy trzeba się starać o to już teraz, czy dopiero za jakiś czas? Czy Trump się w ogóle zamierza podporządkować prawu, jeśli Kongres i sądy zadecydują o tym, że należy wszcząć procedurę impeachmentu? Tak brzmią pytania, które rozważają dziś zarówno poważni analitycy, prawniczki oraz komentatorzy, jak i pewnie połowa amerykańskiego Twittera.
Co do tego, że naprawdę wielu ludzi nie chce Trumpa w Białym Domu, nie ma najmniejszych wątpliwości – prezydent wygrał uzyskując mniej głosów niż Hillary Clinton, rozpoczął urzędowanie z najniższym od kilkudziesięciu lat rankingiem zaufania dla elekta, amerykański marsz kobiet przeciwko Trumpowi był zaś jednym z większych protestów w najnowszej amerykańskiej historii.
Od niechęci – nawet powszechnej – do odwołania z urzędu jest jednak naprawdę długa droga. Prezydent George W. Bush odchodził z urzędu w 2008 z rekordowo niskimi notowaniami, a na jego administracji cieniem położyły się liczne skandale, ale prawie nikt nie mówił, że należy go odwołać. Trump zaś prowokuje do wezwań o impeachment od samego początku.
Odwołanie – możliwe powody
"Chcę się podzielić jeszcze jednym przypuszczeniem, które opiera się tylko na mojej intuicji" - mówił "Washington Post" w listopadzie 2016 profesor Allan Lichtman, który ma pseudonim "profesor przywidywania" dzięki swoim trafnym hipotezom na temat wyników kolejnych wyborów. "Oni [republikanie] nie chcą go jako prezydenta, ponieważ nie mogą go kontrolować. Jest nieprzewidywalny. Byliby zachwyceni, mając Pence'a, aktualnego wiceprezydenta, na urzędzie: pokorny, konserwatywny, możliwy do kontrolowania republikanin. Więc jestem przekonany, że Trump dostarczy komuś podstaw do odwołania: albo dlatego, że zrobi coś, co zagrozi bezpieczeństwu narodowemu, albo dlatego, że zrobi coś ze względu na własny portfel".
Lichtman mówił to dosłownie kilkadziesiąt godzin po wyborach. Nie pomylił się o tyle, że Trump zdążył już dostarczyć powody, które z punktu widzenia prawa mogą zupełnie na poważnie być rozpatrywane jako podstawa do rozpoczęcia procedury odwołania. Trafnie też odczytał logikę rządzącą partią republikańską, która bez wątpienia wolałaby przewidywalność i konwencjonalne poglądy kogoś takiego, jak wiceprezydent Pence. Ale te trafne diagnozy niekoniecznie muszą iść w parze z politycznymi możliwościami odwołania prezydenta – wszyscy, nie bez powodu, widzą w tym nie tylko szansę, ale i ryzyko.
Sprawa Comeya i związany z nią "rosyjski serial" jest jak na razie najpoważniejszym zarzutem, który mógłby zaważyć na ewentualnej decyzji o odwołaniu. Do tego prezydent, odwołując dyrektora FBI, który zajmował się podejrzanymi związkami kampanii Trumpa z Rosją, właściwie od razu spotkał się... z rosyjskim ambasadorem w Białym Domu. Co gorsza, podjął wizerunkowo fatalną decyzję, aby nie wpuszczać na spotkanie żadnych amerykańskich fotografów ani dziennikarek – tyle że nie zabronił tego samego rosyjskim agencjom prasowym.
W efekcie doszło więc do wydarzenia kuriozalnego na kilku poziomach: prezydent spotyka się poniżej swojej rangi z szefem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a nie innym prezydentem, jednocześnie w dziwaczny sposób próbując zrobić z tego spotkanie półjawne. A gdyby tego było mało, w trakcie spotkania ujawnia informacje wywiadowcze na temat walki z Daesh (ISIS), które USA pozyskały od sojuszniczego Izraela. To kolejny poważny delikt – informacje były podobno tak tajne, że Amerykanie nie dzielili się nimi z innymi sojusznikami, a Trump za darmo i bez potrzeby wygadał się przeciwnikom, którzy przecież realizują w Syrii politykę zupełnie sprzeczną z amerykańską.
Nikogo więc chyba nie zaskoczyło, że – do tego wszystkiego – kosztem Trumpa zabawili się też sami Rosjanie. Po spotkaniu powiedzieli, że mogą ujawnić całemu światu nagranie tego, co mówił Trump. Takiego bezmyślnego podkładania się Rosji nie było w amerykańskiej polityce od dawna, a – pamiętajmy! – wszystko to działo się równolegle do wyrzucania z urzędu dyrektora FBI prowadzącego śledztwo w sprawie Rosji właśnie.
Rosyjski bank i kredyty Trumpa
Newsowy (ale czasem też plotkarski) serwis "The Hill" podaje co kilkadziesiąt godzin kolejne informacje, które stawiają administrację Trumpa w złym świetle oraz przeczą temu, co powtarza prezydent – że nic go z Rosją nie łączy. Najnowszym newsem "The Hill" jest informacja, jakoby rosyjski bank, przez pośredników, udzielił wielkiego kredytu na inwestycje w hotele Trumpa. Serwis podaje też, że z szefem banku osobiście spotykał się zięć Trumpa, a aktualnie jego doradca w Białym Domu, Jared Kushner. Do tego Agencja Reutera właśnie ujawniła, że kontaktów między sztabem Trumpa a Rosjanami było więcej, niż wcześniej przypuszczano.
Trump, w opinii zwolenników impeachmentu, popełnił już przynajmniej dwa kardynalne grzechy: zagroził bezpieczeństwu narodowemu i dopuścił się obstruction of justice - zakłócania pracy wymiarowi sprawiedliwości. W dół ciągną go kolejne twitterowe groźby – zupełnie bezsensowne z punktu widzenia logiki, która podpowiada, by zasięg tej afery ograniczać – oraz kolejne informacje o tym, że Trump w rozmaitych rozmowach nalegał, aby zamknąć śledztwo FBI. Jedno i drugie można zakwalifikować właśnie jako polityczne naciski na wymiar sprawiedliwości.
Tak jak jednak najpoważniejsze zarzuty przeciwko Trumpowi, które miałyby prowadzić do impeachmentu, mają prawną naturę, tak problemy z jego ewentualnym odwołaniem nie mają nic wspólnego z prawem. Jest wielka różnica między czasami Nixona – który podał się do dymisji – oraz Clintona, przeciwko któremu wszczęto procedurę odwołania po kolejnych seksskandalach i poważnych zarzutach o molestowanie. Przypomnijmy, Clintona próbowano odwołać za fałszywe zeznania oraz - również - za zakłócanie pracy wymiaru sprawiedliwości. Clinton w sprawie swoich kontaktów seksualnych z Monicą Lewinsky (oraz wcześniej Paulą Jones) ewidentnie łgał – jednak sprawa rozbiła się o poparcie dla impeachmentu w Senacie. Jego przeciwnicy zwyczajnie nie mieli dość głosów – nie tylko żaden demokrata nie zagłosował za impeachmentem, ale w odniesieniu do obu zarzutów wyłamało się także dziesięciu senatorów republikańskich. Tak więc zgodnie z procedurą Clintona uznano za niewinnego.
"Festiwal nienawiści obamowskich urzędników"
Ta różnica nie dotyczy kategorii i wagi zarzutów, lecz atmosfery w jakiej padają. Nixon skompromitował się w oczach całej Ameryki, a salwę przeciwko niemu odpalił konserwatywny przecież "Washington Post". Podobnie Clinton stał się antybohaterem wielu telewizji i kanałów informacyjnych, które wyznaczały ton epoki. Mówiąc obrazowo: wplątani w afery prezydenci nie mieli gdzie się ukryć. Obu pogrążyły też ujawnione taśmy oraz (w przypadku Clintona) korespondencja elektroniczna. Dziś jednak nie ma jednej sfery publicznej oraz szanowanych ponad podziałami mediów, z którymi musi się liczyć nawet prezydent. Ameryka podzieliła się na obozy, które wsłuchują się tylko w głos swoich mediów i autorytetów.
Na każdy krytyczny artykuł o Trumpie w poważnych gazetach, portale radykalnej prawicy produkują dwa, pięć albo dziesięć ataków na jego przeciwników. Cokolwiek by nie pisał "New York Times", i jak rzetelny by był (lub nie był), ma to coraz mniejsze znaczenie dla amerykańskiej prowincji, która w dużej części, wraz z samym Trumpem, z góry odrzuca wszystko, co napiszą duże tytuły, jako brednie "kłamliwego mainstreamu" i fake news.
Gdy na głowę Nixona ponad czterdzieści lat temu spadały gromy, cała Ameryka– czy się z krytyką prezydenta zgadzała, czy nie – musiała o nich wiedzieć. Dziś, w swojej bańce w mediach społecznościowych, gorliwy fan albo fanka prezydenta Trumpa dowie się być może tylko tego, że „obamowscy urzędnicy urządzają festiwal nienawiści w waszyngtońskim bagnie” (oryginalny nagłówek z trumpowskiego Breitbart.com).
Decyzja o impeachmencie, aby była nie tylko legalna, ale też zyskała polityczną wagę, nie może być wyłącznie głosem zwykłej większości w Izbie Reprezentantów i Senacie. Jeśli okaże się, że miliony Amerykanów są przekonane, że to walka w łonie elit i przepychanki samego Waszyngtonu, konsekwencje mogą być straszne. Nietrudno sobie wyobrazić, że – jeśli nacisk na impeachment będzie mocny – Trump przekona swoich zwolenników, że w kraju dokonuje się pucz, inspirowany przez dawne elity przewrót polityczny. Choćby uwierzyło w to tylko 10 procent wyborców prawicy, zapowiadałoby to powstanie kilkumilionowego i gotowego do rewolty ruchu społecznego z poparciem (i pieniędzmi) bliskiej Trumpowi elity. Koszmarny scenariusz.
A warto pamiętać o jeszcze jednym fakcie z przeszłości. Billowi Clintonowi poparcie po wszczęciu procedury impeachmentu... wzrosło!
Musi odejść sam
Dlatego niektórzy już studzą emocje. "Nie miejcie przesadnych nadziei na odwołanie Trumpa. Jedyna możliwa droga, która pozbawi Trumpa urzędu, to jego dobrowolna rezygnacja. Z pewnością przywództwo partii republikańskiej by go do tego namawiało, tak jak robiło z Nixonem. Ale nie ma żadnych przesłanek, by sądzić, że Trump się tak naprawdę przejmuje czymkolwiek, co jego partia ma do powiedzenia" - przekonuje na łamach Salon.com komentator portalu Bob Cesca.
I ma rację – Trump nie jest w stanie przyznać się do najmniejszego nawet błędu czy wziąć odpowiedzialność za najdrobniejszą gafę. Jest patologicznym egoistą i ponad wszystko domaga się uznania. Skąd więc pomysł na to, że przyzna się do grzechów kardynalnych, że dobrowolnie odda władzę?
Aby oddał ją niedobrowolnie, potrzeba wyjątkowej jednomyślności. Do rozpoczęcia procedury odwołania potrzeba zwykłej większości w niższej izbie Kongresu, Izbie Reprezentantów, a żeby do impeachmentu doszło, konieczna jest również tak zwana superwiększość, czyli dwie trzecie głosów w Senacie. Przy obecnym składzie Kongresu oznacza to, że za impeachmentem musiałby zagłosować komplet demokratów w Senacie, jeszcze kolejnych 19 republikanów oraz dwójka senatorów niezależnych.
Oczywiście nie jest to niemożliwe, ale na pewno też nie jest to łatwe. Przy sprawie Clintona, jak wiemy, żaden senator nie zagłosował przeciwko prezydentowi ze swojej partii. Gdyby impeachment miał się udać, olbrzymie straty poniósłby nie wyłącznie sam Trump, ale cała amerykańska polityka, która uwikłałaby się w największy od kilkudziesięciu lat spór wewnętrzny. Na razie wciąż znosi bardzo wiele. Możliwe, że w jakiejś przyszłości kolejne rewelacje w sprawie Rosji – być może ujawnione nagrania – przeleją czarę goryczy. Na razie z całej afery nie wyłania się żaden łatwy scenariusz – ani dla zmuszonej do obrony Trumpa prawicy, ani dla znoszących kolejne upokorzenia i szczerze obawiających się o bezpieczeństwo kraju umiarkowanych republikanów i demokratów.
Jest co prawda inna droga. Dwudziesta piąta poprawka do konstytucji, czyli możliwość odwołania prezydenta niezdolnego do pełnienia urzędu. Wymyśloną ją, aby pozbawić urzędu prezydenta, który jest poważnie chory, fizycznie niesprawny albo niepoczytalny. Niektórzy twierdzą, że w przypadku Trumpa to nawet bardziej logiczna droga niż impeachment.