Kolejki zaczynają się tworzyć jeszcze przed świtem i ciągną się aż do zmierzchu. Każdy liczy na to, że uda się zdobyć mąkę, z której potem będzie można przyrządzić kukurydziane arepas. W dobry dzień można liczyć na szampon lub pastę do zębów. W szpitalach brakuje wszystkiego: od leków po bandaże. Więzienia są przepełnione, a na ulicach rośnie przestępczość. Tak wygląda dzisiaj Wenezuela, niegdyś najbogatsze państwo Ameryki Południowej i kraj o największych udokumentowanych zasobach ropy naftowej na świecie.
"Kilka lat temu kawa i mleko stały się dla mnie towarami luksusowymi. Najbardziej przerażający niedostatek – brak produktów takich jak chleb czy kurczak – uderzył jednak w moje typowe dla klasy średniej gospodarstwo domowe na początku tego roku. Był taki czas, gdy przez tydzień myłem zęby solą" – pisał na początku sierpnia na łamach "New York Timesa" Carlos Hernandez, wenezuelski ekonomista i publicysta.
Zdobycie pożywienia czy podstawowych produktów do higieny osobistej to dzisiaj dla wielu Wenezuelczyków najważniejsze zadanie dnia. W kolejce można spędzić nawet osiem godzin; zazwyczaj cztery. Z badania zrealizowanego przez Uniwersytet Simona Bolivara w Caracas wynika jednak, że mimo tego poświęcenia dziewięciu na dziesięciu Wenezuelczyków nie jest w stanie zdobyć wystarczającej ilości jedzenia. Pomiędzy zdesperowanymi, stojącymi w wielogodzinnych kolejkach ludźmi coraz częściej dochodzi do sprzeczek i bójek; mnożą się przypadki szabrownictwa. W czerwcu cztery osoby zginęły w czasie incydentów, do których doszło podczas oczekiwania na kolejną partię produktów. Bogatsi wciąż mogą zaopatrywać się na czarnym rynku, na którym ceny są nawet dziesięciokrotnie wyższe. Jednak i tam towarów zaczyna brakować, a klasa średnia – ochrzczona już "nową biedotą" – jest wyczerpana.
41-letnia księgowa, która jeszcze pięć lat temu zarabiała równowartość 800 dolarów miesięcznie, teraz – jak twierdzi w rozmowie z "Time" – dostaje tylko 70. – Myję się płynem do mycia naczyń – mówi. – Nigdy nie sądziłam, że do tego dojdzie; że w Wenezueli, z całą naszą ropą, będziemy musieli walczyć o kukurydziane placki – dodaje.
Kraj szczęśliwych biedaków
Wszyscy zgadzają się co do jednego: nie tak powinien wyglądać kraj, w którym znajduje się 18 proc. światowych zasobów ropy naftowej. Choć już założyciel OPEC, wenezuelski polityk i dyplomata Juan Pablo Perez Alfonso wolał nazywać czarne złoto "ekskrementami diabła", to przez długi czas ropa była dla Wenezueli błogosławieństwem. Niedoskonałym, ale jednak umożliwiającym rozwój, którego zazdrościła większość państw na kontynencie. Do końca lat 80. sytuacja była stosunkowo stabilna, wszystko zmienił jednak drastyczny spadek cen surowca. Trudna sytuacja gospodarcza doprowadziła do gwałtownych protestów. Podobnie jak teraz, dochodziło do szabrownictwa, a kraj pogrążał się stopniowo w chaosie.
To właśnie na fali tamtego niezadowolenia społecznego wyrósł Hugo Chavez, ambitny wojskowy, który w 1992 r. zainspirował nieudany zamach stanu. Trafił na dwa lata do więzienia, jednak nie przeszkodziło mu to w wygraniu wyborów prezydenckich w 1998 r. Dzięki swojej charyzmie trafiał do Wenezuelczyków, ostro krytykował dawne elity, wzbogacone dzięki nierównej dystrybucji zysków z ropy naftowej.
Przedstawicieli "starej Wenezueli", oddalonych od problemów zwykłych, klepiących biedę obywateli, zaczął krytykować jeszcze mocniej po nieudanej próbie obalenia go w 2002 r. Atakując kapitalizm i Stany Zjednoczone, Chavez wyrastał na najjaśniejszą gwiazdę latynoamerykańskiej lewicy, zdeterminowanej, by wypracować nowy, bardziej sprawiedliwy model rozwoju. "Rewolucja boliwariańska" miała być realizowana dzięki tzw. wielkim rządowym misjom, których zadaniem było m.in. wyplenić analfabetyzm, zapewnić sprawiedliwą dystrybucję żywności i równy dostęp do służby zdrowia.
Szybko okazało się jednak, że piewca idei "socjalizmu XXI wieku" polega na zyskach z ropy naftowej w takim samym stopniu jak jego kapitalistyczni poprzednicy. Gdy ceny osiągały 140 dolarów za baryłkę, stawiał nowe domy i budował szpitale, do których sprowadzano dobrze wykształconych kubańskich lekarzy. Odwiedzał biedne dzielnice, rozdając laptopy i pralki. Dochody obywateli się nie zwiększały, ale dostawali oni od rządu coraz więcej rzeczy. Chavez odgórnie uregulował ceny podstawowych towarów spożywczych, więc producentom przestało się opłacać je wytwarzać. Postawiono na import.
Nie było to wtedy problemem, bo do rządowej sakiewki wciąż płynął strumień pieniędzy z czarnego złota. Prezydent wygrywał kolejne wybory i nacjonalizował firmę za firmą. Ich dochody miały być równo rozdzielane pomiędzy obywateli, jednak fatalne zarządzanie i korupcja w rozrastającej się państwowej machinie sprawiły, że przeważnie popadały w ruinę. Wenezuelska waluta traciła na wartości, więc Chavez wprowadził ograniczenia na zakup dolarów i usztywnił kurs. Biznesmeni, którzy nie mogli już legalnie kupować amerykańskiej waluty, udali się na czarny rynek.
Po śmierci Chaveza w 2013 r. rządowe stery trafiły w ręce byłego kierowcy i działacza związkowego Nicolasa Maduro, który okazał się nieudolnym i pozbawionym charyzmy przywódcą. Pozostawione przez poprzednika problemy się pogłębiły, a sytuacja ze złej stała się fatalna. Nowy prezydent wciąż cieszył się jednak dużym poparciem społecznym, bo dla wielu Wenezuelczyków rewolucja boliwariańska stała się elementem narodowej tożsamości. Pomagał mu również brak zaufania do opozycji i pokutujące w części społeczeństwa przekonanie, że po dojściu do władzy będzie ona chciała cofnąć osiągnięcia "socjalizmu XXI wieku".
W grudniu 2015 r. zjednoczone w ramach Mesa de la Unidad Democratica (MUD) ruchy opozycyjne wygrały wybory parlamentarne, ostatecznie udowadniając, że lojalność Wenezuelczyków ma swoje granice. Zwycięstwo okazało się jednak tylko symboliczne, bowiem każdą poważną inicjatywę ustawodawczą blokuje obsadzony przez chavistów Sąd Najwyższy.
Nie ma wojny, ale w szpitalach trudno w to uwierzyć
Problemy upadającego kraju jak w soczewce widać w szpitalach. W czasach, gdy ropa osiągała wysokie ceny, Hugo Chavez wybudował tysiące placówek medycznych w biednych dzielnicach Wenezueli. Pracowało w nich wielu Kubańczyków, dzięki czemu rząd w Hawanie otrzymywał na korzystnych warunkach ropę naftową. Teraz jednak sytuacja w służbie zdrowia jest dramatyczna. Brakuje antybiotyków, cewników i inhalatorów. Leki na raka w wielu miejscach kraju są do zdobycia jedynie na czarnym rynku. Większości chorych na nie nie stać. Przerwy w dostawach prądu sprawiają, że przestają działać inkubatory. Współczynnik umieralności niemowląt wzrósł stukrotnie, z 0,02 proc. w 2012 r. do 2 proc.
Ze szpitalnych oddziałów poznikały gumowe rękawiczki, mydło, odczynniki do badań krwi i pojemniki do przechowywania próbek. Brakuje sprzętu do dializowania czy aparatów rentgenowskich, bo tych, które się zepsuły, nie ma jak naprawić. Pacjenci są proszeni o to, by przynosili ze sobą materiały opatrunkowe, środki higieniczne, a nawet jedzenie. Dziennikarz "New York Timesa" Nicholas Casey opisywał we wstrząsającym artykule, jak w jednym ze szpitali w Meridzie na zachodzie Wenezueli zabrakło wody, by zmyć krew ze stołu operacyjnego. – Pracujemy jak w kraju ogarniętym wojną – mówił hiszpańskiemu "El Pais" lekarz Efraim Vegas ze szpitala w zachodniej części Caracas. – To warunki jak z XIX wieku – podkreślał w rozmowie z "NYT" Christian Pino, chirurg z Meridy.
Najnowszym dowodem na to, że czas w Wenezueli się cofa, jest wzrost przypadków malarii, którą na początku lat 60. udało się spektakularnie wyplenić z dużych ośrodków miejskich. Choć wciąż obecna na niektórych odległych terenach wiejskich, nie dawała się we znaki. Rząd nie publikuje danych epidemiologicznych, jednak z raportu, do którego dotarł "New York Times", wynika, że w ciągu pierwszych sześciu miesięcy roku liczba chorych wzrosła o 72 proc. Przyczyn można upatrywać w migracji wewnętrznej, do której zmuszeni są Wenezuelczycy szukający zarobku. Wielu zdecydowało się na pracę w położonych w dżungli nielegalnych kopalniach złota, gdzie panują idealne warunki dla roznoszących malarię komarów. Zarażeni pracownicy wracają potem do miast, nie mają szybkiego dostępu do służby zdrowia ani leków, a choroba się rozwija. Przypadki zachorowań odnotowano już w połowie z 23 wenezuelskich stanów.
Lepiej iść spać
Patrząc na scenę polityczną Wenezueli, trudno z optymizmem spoglądać w przyszłość. Pozbawiona możliwości działania opozycja skupiła wszystkie wysiłki na zorganizowaniu referendum ws. odwołania Nicolasa Maduro. Lojalna wobec rządu komisja wyborcza jak tylko może stara się to utrudnić. Od wielu tygodni prowadzi grę na czas, która ma sprawić, że plebiscyt, nawet jeśli zostanie przeprowadzony, to dopiero w przyszłym roku. A wtedy już – zgodnie z wenezuelską konstytucją – nie dojdzie do przedterminowych wyborów, tylko do przejęcia władzy przez wiceprezydenta.
Opozycja nie jest skłonna do ustępstw. Ciężko też ją postrzegać jako zwarty, jednolity ruch. Przed grudniowymi wyborami udało się zjednoczyć, lecz teraz ponownie górę zdają się brać indywidualne ambicje liderów i konflikty. Trudno znaleźć w tej chwili w Wenezueli instytucję, która cieszyłaby się wystarczającą wiarygodnością, by wziąć na siebie ciężar negocjacji między rządem a opozycją. Nieśmiałe inicjatywy społeczności międzynarodowej (najnowsza kierowana przez byłego premiera Hiszpanii Jose Luisa Rodrigueza Zapatero) nie przyniosły do tej pory rezultatów. Zmiany polityczne w Argentynie i Brazylii sprawiły, że Maduro zaczął być izolowany w regionalnej organizacji Mercosur, do której triumfalnie wprowadził Wenezuelę Chavez. Jego następca nie wydaje się tym jednak aż tak bardzo zaniepokojony.
– To tak, jakby wydarzyła się tu jakaś klęska żywiołowa – podsumowuje sytuację w kraju Henrique Capriles Radonski, który w 2013 r. przegrał o włos wybory prezydenckie. – Jakby przez kraj przeszło tornado, które wszystko zmiotło – dodaje w rozmowie z "Time".
We wspomnianym na początku artykule "New York Timesa" Carlos Hernandez opisuje spotkanie z sąsiadami, niegdyś typowymi przedstawicielami wenezuelskiej klasy średniej. Relacjonuje rozmowę toczoną przy naparze z mrożonych kawałków ananasa i skórki papai, który ma zastąpić herbatę. O tym, że z pobliskiego drzewa zniknęły już wszystkie owoce mango, które kiedyś przejrzałe szły do kosza. O tym, który z będących niegdyś przy kości znajomych ostatnio schudł. O tym, jak najefektywniej radzić sobie ze ssaniem w żołądku. – Lepiej iść spać, wtedy nie czuje się głodu – radzi prawniczka Maria. – Przyśni się jedzenie – dodaje.