Nie jesteśmy złymi policjantami. Jesteśmy tylko narzędziem, aniołami obdarzonymi przez Boga talentem, by odesłać te złe dusze z powrotem do nieba i oczyścić je – mówi jeden z członków szwadronów śmierci powołanych przez prezydenta Filipin. Na ulicach zaczęły ginąć tysiące osób, ale, jak się okazuje, powstanie tajnych oddziałów policji to tylko część wytłumaczenia.
Jerry Gonzaga, którego historię opisała gazeta "Los Angeles Times", ma żonę i ósemkę dzieci, mieszka w Paranque na południe od stołecznej Manili. Aby utrzymać rodzinę, chwyta się każdej pracy – raz naprawia samochody, innym razem sprzedaje na ulicach parasolki, gdy przechodniów zaskoczy akurat deszcz. Od przeszło 20 lat jest także uzależniony od shabu – niedrogiej, "ulicznej" metamfetaminy. Podobnie jak bardzo wiele osób w jego okolicy.
"Narkomani to wciąż ludzie"
Kiedy Rodrigo Duterte 30 czerwca objął urząd prezydenta Filipin, obiecując zdecydowaną walkę z narkotykami i zabijanie handlarzy, Jerry wpadł w popłoch. Zdecydował, że najbezpieczniej będzie dobrowolnie zgłosić się na policję. Tam kazano mu podpisać oświadczenie, że będzie trzymał się z dala od narkotyków. Tam też poinformowano go, że na razie jest bezpieczny. Ale jeśli znów sięgnie po narkotyki, wiedzą już, gdzie mieszka, i nic nie uchroni go przed egzekucją.
Już wówczas na filipińskich ulicach zaczęły ginąć codziennie dziesiątki osób podejrzewanych o związki z narkotykami. Celem mieli być przede wszystkim tzw. narcos, jak w języku hiszpańskim nazywa się członków karteli narkotykowych i dilerów. Jednak skala zabójstw, dokonywanych bez sądu przez niezidentyfikowanych sprawców, przeraziła nie tylko Jerry'ego – od czerwca na policję dobrowolnie zgłosiło się ok. 700 tys. uzależnionych od narkotyków, którzy chcieli w ten sposób ocalić swoje życie. Nie wszyscy zdążyli – ponad 3,6 tys. zostało w tym samym czasie zamordowanych.
– Władza zapomniała, że ludzie uzależnieni od narkotyków to nadal ludzie – żali się Jerry na łamach gazety. – Oni też mają rodziny, bliskich, którym na nich zależy. Oni zasługują na drugą szansę – podkreśla z goryczą.
W samosądach i ulicznych zabójstwach każdego dnia ginie na Filipinach średnio 35 osób. Dokonują ich najczęściej zamaskowani, ubrani po cywilnemu sprawcy. Jak się okazuje, w ten sposób zaczęły działać specjalne oddziały policji powołane do życia przez prezydenta Duterte.
10 tajnych zespołów
Do starszego oficera filipińskiej policji, który miał zostać zrekrutowany do tajnej prezydenckiej jednostki, dotarła brytyjska gazeta "Guardian". Dla zachowania pełnej dyskrecji i anonimowości z dziennikarzami spotkał się on w pokoju w jednym z domów publicznych w Manili. Tam opowiedział, jak został przyjęty do policyjnego szwadronu śmierci. – Oni (nowa administracja prezydenta) nas stworzyli. Hasłem jest "wypuścić bestię z klatki, by zneutralizować przestępców" – powiedział w rozmowie opublikowanej na łamach gazety.
Zrekrutowani oficerowie zostali poinstruowani, że "teraz będzie inaczej". "Wszyscy poważni przestępcy narkotykowi i mordercy, przeciwko którym prowadzone są dochodzenia, mają zostać zneutralizowani. Taki jest rozkaz" – mieli usłyszeć na pierwszym spotkaniu.
Powstałych w ścisłej tajemnicy oddziałów ma być 10, każdy liczący 16 członków. Dostają oni listy osób do zneutralizowania, czyli, odpuszczając sobie policyjny żargon, po prostu zabicia. Celami są ludzie podejrzewani o używanie narkotyków, sprzedawanie ich, a także inni przestępcy.
Najpierw jedna lub dwie osoby z oddziału znajdują poszukiwanego i próbują ustalić, czy rzeczywiście jest zamieszany w handel narkotykami. – Bogobojni albo pasożyty, tak ich różnicujemy. Może i dokonujemy samosądów, ale tak każe nam robić rząd – twierdzi oficer i podkreśla, że "zabijanie pasożytów odbywa się z korzyścią dla społeczeństwa".
"Jesteśmy jak aniołowie"
Do wykonywania wyroków dochodzi przede wszystkim w nocy, a wszyscy funkcjonariusze z tajnych oddziałów są wówczas ubrani na czarno. Synchronizują zegarki, a następnie mają minutę lub dwie na wywleczenie z domu osoby, której poszukują, i zabicie jej na miejscu. Bez sądu, bez dowodów, bez przesłuchań. Następnie ciało porzucają w okolicy, pod mostem, lub owijają całą głowę taśmą klejącą i piszą na niej "narkobaron" lub "dealer".
Napisy te mają służyć szybkiemu zamykaniu późniejszych śledztw dotyczących egzekucji. Śledczy mają na ich podstawie dawać wiarę, że zabity rzeczywiście był zamieszany w handel narkotykami, i zamiast badać okoliczności zabójstwa, zajmować się innymi sprawami.
Jak podkreśla członek tajnej jednostki, w tym wszystkim chodzi o coś ważniejszego niż "zabijanie dla przyjemności lub bycie maniakalnym mordercą". – Nie jesteśmy takimi złymi policjantami ani złymi ludźmi. Jesteśmy tylko narzędziem, aniołami obdarzonymi przez Boga talentem by, wiecie, odesłać te złe dusze z powrotem do nieba i oczyścić je – tłumaczył z kamienną twarzą. Funkcjonariusz osobiście ma być odpowiedzialny za 87 zabójstw dokonanych w ciągu ostatnich trzech miesięcy. – Jesteśmy tu jak święty Michał i święty Gabriel – przekonuje.
Policja pod presją
Wojną z narkomanią zajmują się jednak nie tylko tajne szwadrony śmierci. Także zwykli policjanci są pod presją, by zwielokrotnili swoje wysiłki i byli jak najbardziej bezwzględni wobec narkomanów. – Mój pułkownik jest naciskany przez szefów – powiedział w rozmowie z NPR Paulito Sabulao, komendant posterunku policji w Malate. Jego funkcjonariusze jak dotąd nie zabili nikogo. – Kazano mi zacząć zabijać ludzi, którzy są znani z korzystania z narkotyków – otwarcie przyznał.
Sabulao tłumaczy jednak, że nie chce popełnić błędu i zabić kogoś, kto później nie okazałby się przestępcą. Woli wykorzystywać znajomości wśród zwykłych narkomanów, by uzyskać od nich informacje o ludziach zaangażowanych w handel narkotykami. Jak twierdzi, jeśli policja zaczyna od zabijania, to uruchamia całą spiralę przemocy. – Wówczas wszyscy mający kontakt z narkotykami wpadają w paranoję, że mogą być następni. Więc zaczynają sami zabijać ludzi, o których myślą, że mogliby ich wydać policji – wyjaśnia.
Rodzina Aristotle Garcii, 47-latka zastrzelonego w połowie września, twierdzi w NPR, że taka sytuacja spotkała właśnie jego. Został zastrzelony przez policjantów – sześć kul w klatkę piersiową. Według oficjalnej wersji próbował sprzedać narkotyki funkcjonariuszowi ubranemu po cywilnemu, a gdy został zdekonspirowany, sięgnął po broń.
– On nigdy nie handlował – jest przekonana jego siostra Karen Rana. Brat, Aaron Garcia dodaje, że domyśla się jednak, dlaczego go zabito. – Aristotle czasem brał narkotyki i znał wszystkich narkomanów i dilerów w okolicy – mówi. Jest przekonany, że za zabójstwem brata stoi właśnie jeden z dilerów, który sam próbuje uniknąć śmierci. Na dowód tego, że policyjna wersja wydarzeń jest nieprawdziwa, pokazuje też zdjęcia – martwy Aristotle leży z pistoletem w jednej i rozsypanymi banknotami wokół drugiej ręki. O upozorowaniu egzekucji ma świadczyć nie tylko fakt, że kadr jest wręcz filmowy, ale przede wszystkim to, że 47-latek był praworęczny, a pistolet leżał w lewej dłoni.
Cicha wojna mafii
Ostatnią odsłoną rozpętanej przez prezydenta Filipin masowej eksterminacji jest wykorzystywanie jej przez najgroźniejszych przestępców. Skoro rządowe szwadrony śmierci działają w nocy, ubrane na czarno, i obwiązują swoim ofiary głowy taśmą, gangsterzy zaczęli robić to samo, z powodzeniem pozorując swoje zbrodnie na walkę z narkomanią. W ten sposób filipińskie mafie rozpętały pomiędzy sobą otwartą wojnę, korzystając z bezkarności.
Jak wynika z policyjnych statystyk, nawet połowa z ostatnich ulicznych egzekucji może być efektem działania niebezpiecznych przestępców, a nie rozpoczętej przez Duterte wojny z narkomanią. Według dotychczasowych ustaleń policji w wojnie z narkomanią zginąć miało bowiem "tylko" 2,3 tys. z przeszło 3,6 tys. osób, których ciała znaleziono w filipińskich miastach w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Co więcej, spośród tych 2300 ofiar przeszło 700 nie zginęło z rąk sił bezpieczeństwa, ale w innych, nieustalonych jeszcze okolicznościach.
Policja twierdzi, że prowadzi śledztwo mające ustalić winnych śmierci tych, którzy nie zginęli z rąk funkcjonariuszy, jak dotąd nie udzielono jednak na ten temat żadnych informacji, nie zatrzymano także w tej sprawie choćby jednej osoby.
Strach nie pokona nałogu
Dla Duterte było oczywiste, że zdecydowaną walkę z narkomanią można prowadzić jedynie w bezkompromisowy sposób. Filipiński wymiar sprawiedliwości jest przeciążony i skorumpowany, więzienia są przepełnione – największe z nich, New Bilibid Prison w Muntinlupa, ma 158 proc. zapełnienia – a ośrodki walki z uzależnieniami nieliczne i niedofinansowane. Sprawia to, że uzależnieni praktycznie nie mają szans na uzyskanie pomocy – jednak teraz jedynym, co może ich spotkać ze strony państwa, jest brutalna śmierć na ulicy.
Ludzie, którzy mieli lub mają jakikolwiek kontakt z narkotykami, są przerażeni, ale niewiele to zmienia, bo samym strachem nie przezwyciężą nałogu. – To tylko tymczasowa zmiana – na łamach "Los Angeles Times" twierdzi Clarke Jones badający filipiński system więziennictwa i jego powiązania z rynkiem narkotykowym. – Narkotyki nadal będą dostępne, zarówno na wolności, jak i w więzieniach, ponieważ wszystkim się to opłaca – podkreśla.
Fala ulicznych morderstw wywołała zdecydowaną krytykę niemal całego świata, który jest przerażony tym, że Filipiny staczają się w erę bezkarnych egzekucji dokonywanych przez niezidentyfikowanych sprawców. Nie byłoby jednak prawdą, gdyby powiedzieć, że Rodrigo Duterte jakkolwiek się tym przejął. Na krytykę ze strony ONZ odpowiedział groźbą wystąpienia z tej organizacji. Po krytyce ze strony USA wulgarnie zelżył Baracka Obamę i zapowiedział zerwanie łączących go z tym państwem więzów. Podobnie zareagował na krytykę ze strony UE, porównując się następnie do Hitlera, z tym, że, jak zaznaczył, jego celem jest nie "zamordowanie 3 mln żydów, ale 3 mln przestępców".
Nowi partnerzy Duterte?
Prezydent Filipin, turystycznego raju i od dekad strategicznego sojusznika USA w Azji Wschodniej, nie pozostał jednak osamotniony. Jak twierdzi, znalazł już sobie nowych partnerów międzynarodowych: Rosję, a przede wszystkim Chiny. – Nowe filipińskie władze wprowadziły politykę, której priorytetem jest walka z przestępczością narkotykową. Chiny rozumieją to i popierają – 30 września powiedział rzecznik chińskiego MSZ.
Chiny bez wątpienia jednak rozumieją nie tylko łamiące wszelkie zachodnie standardy metody prowadzenia tej polityki. Przede wszystkim rozumieją, że Rodrigo Duterte jest dla nich szansą na zmianę sojuszu przez Filipiny – liczą, że dotychczasowy dumny sąsiad, który jeszcze niedawno skarżył Pekin do międzynarodowego trybunału, teraz dobrowolnie wejdzie w orbitę chińskich wpływów, skuszony obietnicami przyjaźni i korzyści gospodarczych.
Scenariusz ten wydaje się potwierdzać złożona w połowie października wizyta prezydenta Filipin w Chinach. W jej trakcie nie tylko na wiele sposobów Duterte komplementował Pekin i zapowiadał chęć zacieśnienia relacji, ale również stwierdził, że "USA nie można już uważać za największą potęgę świata" oraz zapowiedział "separację od Stanów Zjednoczonych".
Duterte wciąż jest także bożyszczem zdecydowanej większości Filipińczyków – nie można zapominać, że to właśnie zapowiedź krwawego rozprawienia się z handlarzami narkotyków wyniosła go do władzy. Ludzie doceniają, że spełnia swoją obietnicę wyborczą, a jednocześnie walczy z jedną z plag trapiących filipińskie społeczeństwo. Szacuje się, że 1,7 mln Filipińczyków jest uzależnionych od narkotyków.