To był bardzo zły rok dla Tajlandii. Śmierć króla, jedynego i niekwestionowanego autorytetu w narodzie, pozbawiła Tajlandczyków ostatniej podpory w niestabilnej ojczyźnie. Jednocześnie u władzy umacniał się reżim wojskowy, który starał się zmienić konstytucję i odsuwać w czasie przywrócenie demokracji. Tymczasem mniej więcej odwrotny proces w minionym roku postępował w sąsiedniej Birmie. W tym wracającym powoli na mapę świata państwie armia zmuszona została do podzielenia się władzą, a przywódczynią państwa została charyzmatyczna liderka ruchu demokratycznego Aung San Suu Kyi.
Permanentny kryzys polityczny od lat hamuje wzrost gospodarczy Tajlandii, jednego z najchętniej odwiedzanych przez turystów państw świata. Jej obywatele są podzieleni pomiędzy dwa skonfliktowane ze sobą obozy polityczne: to tzw. żółci – konserwatywny ruch popierany przez wielkomiejską ludność Bangkoku, przedsiębiorców i monarchistów, oraz tzw. czerwoni, czyli populistyczny ruch popularny wśród uboższej części społeczeństwa.
Armia umacnia się u władzy
Konflikt pomiędzy tymi grupami destabilizował Tajlandię, w związku z czym władzę w 2014 r. przejęła armia. Rządząca junta od tamtej pory odwleka wizję przywrócenia demokracji, jednocześnie jednak stara się badać nastroje społeczne i wzmocnić legitymizację swoich rządów. W tym celu w sierpniu 2016 r. wojskowi przeprowadzili ogólnonarodowe referendum dotyczące. projektu nowej konstytucji, powszechnie uważane za plebiscyt ich popularności.
Wyniki referendum okazały się pomyślne dla armii – przy dość wysokiej frekwencji ponad 60 proc. Tajlandczyków poparło projekt nowej konstytucji, mający otworzyć drogę do nowych wyborów. Wzbudzał on jednak liczne kontrowersje – główne siły opozycyjne zarzucały mu niedemokratyczny charakter. Ich zdaniem taka konstytucja pozwoli armii na utrzymanie znacznych wpływów w państwie również po przeprowadzeniu wyborów, które planowane są na koniec 2017 r.
Krótko po przeprowadzeniu referendum w Tajlandii po raz kolejny dali o sobie znać terroryści. W pierwszej fali ataków w połowie sierpnia w pięciu wakacyjnych kurortach zdetonowano w sumie 12 ładunków wybuchowych, od których zginęło kilka osób, a wśród rannych byli zagraniczni turyści. W kolejnych zamachach 10 dni później ucierpiało kilkadziesiąt osób, a na całym świecie wśród planujących urlop w tym kraju pojawiły się wątpliwości co do bezpieczeństwa.
Jednak ataki te prawdopodobnie nie były związane z międzynarodowym terroryzmem. Według komentatorów stali za nimi raczej przeciwnicy rządzącej junty i jej projektu nowej konstytucji, a fakt sięgnięcia przez nich po terrorystyczne metody dobrze obrazuje głębokość podziałów politycznych w tajlandzkim społeczeństwie.
Koniec epoki Bhumibola
Jednak najgorsze dla Tajlandii przyszło dopiero w październiku. Po długiej i ciężkiej chorobie odszedł ukochany król Bhumibol Adulyadej. Rządzący od 1946 r. monarcha był jedynym filarem stabilności w tym niespokojnym kraju, a jego wyważona polityka i przykładne życie wzbudzały szczere uwielbienie w narodzie. O tym, jak potrzebna była ta oaza stabilności, świadczyć może choćby fakt, że za rządów króla Bhumibola doszło do aż 15, w większości udanych, prób zamachu stanu.
Odejście króla było prawdziwym wstrząsem dla Tajlandczyków, nie mniejszym problemem stała się jednak kwestia jego następcy – księcia Mahy Vajiralongkorna. Książę, który oficjalnie został nowym królem 1 grudnia, wzbudza w narodzie prawdziwą odrazę. Na niechęć rodaków zapracował życiem utracjusza i ekscentryka, który przepuszcza majątek zgromadzony przez ojca i zupełnie nie interesuje się sprawami państwa. Kolejne skandale obyczajowe z jego udziałem, których dostarczyły m.in. jego trzy nieudane małżeństwa, przez lata umacniały wizerunek Mahy jako osoby oderwanej od rzeczywistości i niegodnej monarszego tronu.
Teraz od zdolności do współpracy pomiędzy nielubianym królem a armią wracającą do władzy niczym bumerang zależeć będzie, czy kolejny rok okaże się dla Tajlandii lepszy.
Skansen ze zrujnowaną gospodarką
Tymczasem w sąsiedniej Birmie kończący się rok minął pod znakiem podobnego, lecz toczącego się w odwrotnym kierunku procesu. Rządzony przez armię kraj przez ostatnie pół wieku stał się smutnym cieniem dawnego siebie. Niegdyś bogata i słynna z jednego z najważniejszych w regionie portów morskich i lotniczych – Rangunu, Birma stała się całkiem odizolowanym krajem, zamienionym w skansen ze zrujnowaną gospodarką.
Jednak po ćwierćwieczu heroicznego, pokojowego oporu sił demokratycznych do Birmy wreszcie zawitały zmiany. Najpierw wojskowi zrzucili mundury, imitując w ten sposób cywilny charakter swojej władzy, jednak nie zmniejszyło to wywieranych na nich nacisków wewnętrznych i międzynarodowych. Wobec katastrofalnej sytuacji gospodarczej, braku społecznego poparcia oraz niebezpiecznie rosnących wpływów jedynego sprzymierzeńca junty – Chin, armia zmuszona została do dalszych ustępstw. Ostatecznie pod koniec 2015 r. odbyły się demokratyczne wybory, wygrane przez opozycję kierowaną przez laureatkę pokojowej nagrody Nobla, Aung San Suu Kyi.
Wybory te były przełomem, który w 2016 r. rozpoczął rzeczywiste zmiany w Birmie. Już od stycznia, jeszcze przed faktycznym przekazaniem władzy, zwalniani z więzień zaczęli być więźniowie polityczni. W lutym odbyło się historyczne posiedzenie birmańskiego parlamentu, który wyłonił pierwszy od ponad 50 lat demokratyczny rząd. Następnie wybrany został także nowy prezydent kraju, wieloletni dysydent Htin Kyaw.
Krucha władza Aung
Zmiany i gonitwa za współczesnym światem nie są i nie będą jednak tak szybkie, jak mogliby chcieć sami Birmańczycy. Wojskowi, choć przegrane z kretesem wybory były ostatecznym potwierdzeniem tego, że naród chce ich odejścia, zachowali olbrzymią władzę. Po pierwsze, utrzymali kontrolę nad trzema kluczowymi ministerstwami oraz mniejszość parlamentarną zdolną do blokowania zmian konstytucji. Po drugie, w ich rękach pozostała większość birmańskiej gospodarki, dając im nie tylko olbrzymie bogactwo, ale również poważne środki nacisku na demokratycznie wybraną władzę. Po trzecie wreszcie, dawna junta zachowała pełną kontrolę nad strukturami siłowymi państwa.
O granicach władzy Aung San Suu Kyi świadczy symbolicznie fakt, że nie mogła ona objąć urzędu prezydenta, co powinno być naturalną konsekwencją jej zwycięstwa wyborczego. Jednak zdecydowany sprzeciw armii spowodował, że mogła co najwyżej wyznaczyć na to stanowisko swoją marionetkę, czyli Htin Kyawa. Podobnie w kwestiach gospodarczych czy bezpieczeństwa skazana jest na stałą współpracę z armią. Nie tyle więc można mówić o zmianie władzy w Birmie w 2016 r., ile o powstaniu dwuwładzy, która musi ze sobą stale negocjować, aby móc realizować swoje interesy i zachowywać stabilność.
Niewiadomą i olbrzymim wyzwaniem była przy tym zdolność samej Aung San Suu Kyi do realnego rządzenia. Dotychczas cała jej kariera polityczna sprowadzała się do wyrażania sprzeciwu wobec wojskowego reżimu. Teraz po raz pierwszy – i to w niezwykle trudnych warunkach musi sprawdzić się jako osoba posiadająca realną władzę.
W tym bardzo pomocna była jednak sympatia, jaką darzą ją państwa Zachodu. Dzięki popularności Aung nie tylko łatwiej było o przyciąganie do Birmy inwestorów zagranicznych, ale też o ocieplenie relacji dwustronnych z innymi państwami. Przykładem wsparcia, jakie liderka narodu birmańskiego otrzymywała z zagranicy, było m.in. zniesienie przez USA w maju części sankcji gospodarczych przeciwko temu państwu.
Problemem pozostają również liczne separatyzmy na obrzeżach Birmy, a także dramatyczna sytuacja uważanej przez ONZ za jedną z najbardziej prześladowanych mniejszości na świecie – muzułmańskich Rohingya. Nie jest przy tym jasne, czy Aung ma jakiś pomysł na rozwiązanie tych problemów, ponieważ jak dotąd nie przejawiała ona szczególnej ugodowości względem mniejszości. W rezultacie nadal dochodziło do ataków terrorystycznych i rozlewu krwi w wielu częściach Birmy.
Stawka jest wysoka, ponieważ Birma ma za czym gonić. Jej atrakcyjne położenie geograficzne, duży rynek wewnętrzny, tania siła robocza oraz wielkie złoża naturalne mogłyby uczynić ją w niedługim czasie jednym z najbogatszych państw regionu. Wydarzenia roku 2016 pokazują jednak, że droga sił demokratycznych do ostatecznego sukcesu nie będzie łatwa.
Maciej Michałek, tvn24.pl