Integracja z Europą i sięganie po zachodnie wzorce w rządzeniu – długo uchodziło to za niezawodną receptę na lepszą przyszłość w republikach byłego ZSRR. Mołdawia udowadnia, że tak nie jest. Przez siedem lat koalicja oficjalnie dążąca do integracji z UE zdołała kompletnie skompromitować siebie i slogany, którymi się zasłaniała. Efekt? Alternatywa między faktyczną aksamitną dyktaturą jednego oligarchy a przejęciem rządów przez jednoznacznie prorosyjskie partie.
Od 1 stycznia do 31 grudnia 2015 r. Mołdawia miała pięć rządów, w tym dwa o charakterze tymczasowym. Nie dało się wprowadzić żadnych poważniejszych zmian ani podjąć strategicznych decyzji. PKB spadł o 2 proc. Nie było żadnych nowych inwestycji zagranicznych. Eksport spadł o 16 proc., a import o 25 proc. w porównaniu do roku 2014. Mówiąc krótko: pełny chaos i paraliż. I to przy posiadaniu pełnego poparcia Zachodu, przy polityce jednoznacznie za główny cel wskazującej integrację z UE.
Od 1 stycznia do 31 grudnia 2015 roku Mołdawia miała pięć rządów
Formalne kopiowanie zachodnich politycznych mechanizmów doprowadziło do dyskredytacji systemu politycznego. A przecież Mołdawia była początkowo w dużo lepszym położeniu niż np. Ukraina czy Białoruś. Składały się na to sąsiedztwo z historycznie, językowo i kulturowo bliską Rumunią – świeżo upieczonym członkiem UE, silne proeuropejskie nastroje elit i zwykłych ludzi, znajomość życia w Unii setek tysięcy mołdawskich gastarbeiterów. Przy tym wszystkim dużo mniejsze znaczenie miały konflikt w Naddniestrzu i duża liczba zarobkowych migrantów w Rosji.
Liberałowie, demokraci
Wszystko zaczęło się wiosną 2009 r., gdy fala demonstracji zmiotła rządy komunistów, oddając władzę w ręce koalicji partii deklarujących dążenie do członkostwa w UE. Problem w tym, że Sojusz na rzecz Integracji z Europą (Eurosojuszu) bardzo szybko zaczął traktować państwo jako łup do podziału. Jedna partia wzięła prokuraturę, inna MSW, jeszcze inna dyplomację. Podzielono się też mediami. W efekcie przez siedem lat rządów sił proeuropejskich nie zmieniło się niemal nic. Polityka nadal pozostaje skorumpowana i bezideowa, społeczeństwo nie kontroluje rządzącej elity.
Problem tkwił od początku w samych partiach Eurosojuszu. Już nawet ich nazwy wskazywały, że oprócz chęci posiadania władzy nie ma w nich żadnej silnej ideologii, że to typowe partie wodzowskie lub projekty do sprzedaży miejsc na listach. Cóż bowiem tak naprawdę mówią i czym się różnią – oceniając po nazwie – Partia Liberalno-Demokratyczna, Partia Demokratyczna czy Partia Liberalna? Co więcej, dwoma pierwszymi od początku rządzili oligarchowie, odpowiednio Vlad Filat i Vlad Plahotniuk. Prowadzona przez nich polityka miała niewiele wspólnego z wartościami europejskimi. Jedyne osiągnięcie na drodze ku UE, czyli podpisana w 2014 r. umowa o stowarzyszeniu (z umową o wolnym handlu w swych ramach), to plus, który niestety przysłoniło dużo więcej minusów.
Eurosojusz w czterech kolejnych wyborach parlamentarnych (w tym dwóch przedterminowych) jeszcze jakoś był w stanie zebrać konieczną liczbę głosów do uzyskania większości, ale zaraz potem zaczynały się zakulisowe gry i publiczne skandale, a głosów trzeba było szukać często wśród opozycji. Od początku koalicja wstrząsana była wewnętrznymi sporami, które musiały w końcu doprowadzić do katastrofy.
Gra Vlada
W ostatnich wyborach parlamentarnych (listopad 2014) trzy partie Eurosojuszu uzyskały następujące wyniki: Partia Liberalno-Demokratyczna – 23 mandaty, Partia Demokratyczna – 19, Partia Liberalna – 13. Opozycyjni komuniści zdobyli 25, a socjaliści 21 mandatów.
Na kilka dni przed wyborami z trzech dużych banków (państwowego oraz dwóch prywatnych) w niewyjaśniony do dziś sposób wyprowadzono ponad 1,5 mld dolarów. "Kradzież stulecia", jak okrzyknięto defraudację tych pieniędzy za pomocą oszukańczych pożyczek i transferów, zasługiwała na tę nazwę. Chodziło wszak o jeden z najbiedniejszych krajów Europy – i to w sytuacji załamania się poziomu życia w związku z sankcjami rosyjskimi i brakiem oczekiwanych korzyści ze stowarzyszenia z UE.
Kryzys zaostrzył się w lutym 2015 r., gdy okazało się ostatecznie, że trzy rządzące partie, choć na papierze z wystarczającą większością, nie zebrały dość głosów, aby ponownie powierzyć misję utworzenia rządu dotychczasowemu premierowi Iurie Leancy. W efekcie od lutego do czerwca 2015 r. premierem był bezpartyjny technokrata Chiril Gaburici. On też musiał odejść, gdy okazało się, że ma podrobiony dyplom wyższej uczelni. Kolejny był Valeri Strelet – do października 2015 r., kiedy to dostał wotum nieufności po aresztowaniu szefa jego partii (PLDM) Vlada Filata w związku z zarzutami korupcyjnymi i defraudacją niemal miliarda dolarów. Rząd zdominowany przez liberalnych demokratów upadł głosami nie tylko opozycyjnej lewicy, ale też Partii Demokratycznej.
Od tamtego czasu prezydent Nicolae Timofti dwukrotnie nominował kandydatów na premiera, ale żaden z nich nie uzyskał aprobaty parlamentu. Dopiero trzeci kandydat, Pavel Filip, desygnowany w styczniu dotychczasowy minister ds. technologii i łączności, uzyskał poparcie, co było efektem nie tyle kompromisu w proeuropejskiej koalicji rządzącej, co wynikiem intryg rzeczywistego lidera Partii Demokratycznej, oligarchy Vlada Plahotniuka. Jak to się udało? PD ściągnęła trzech deputowanych z innych partii. Porozumiano się też z większością komunistów, tworząc tzw. Socjaldemokratyczną Platformę Parlamentarną. Plahotniuk kupił także część deputowanych Partii Liberalno-Demokratycznej i umocnił sojusz z Partią Liberalną. W efekcie nowa większość parlamentarna składa się z 22 deputowanych Partii Demokratycznej, 14 komunistów "platformerskich", 8 renegatów z PLDM oraz 13 liberałów.
Obok większości rządzącej są jeszcze w parlamencie dwa obozy: lewicowej opozycji, czyli 24 socjalistów i siedmiu komunistów (tzw. Czerwona Lewica), oraz prozachodniej prawicowej opozycji: 11 liberalnych demokratów (pod wodzą b. premiera Streleta) i dwóch deputowanych z tzw. Grupy Iurie Leancy.
Rząd w tunelu
Przeforsowanie rządu Filipa, marionetki Plahotniuka, przypominało tajną operację. Chcąc zminimalizować ryzyko wynikające z ulicznych demonstracji, spiker parlamentu Andrian Candu (członek PD i chrześniak Plahotniuka) 20 stycznia nieoczekiwanie ogłosił, że za kilka godzin deputowani zbiorą się na posiedzenie. Opozycja natychmiast zareagowała wezwaniem zwolenników do przyjścia pod parlament. W tym czasie w budynku powstawał nowy rząd. Filip był zmuszony ogłaszać jego skład i program z sali, bo trybunę zablokowali socjaliści. 57 ze 101 deputowanych głosowało za rządem: z Partii Demokratycznej, Partii Liberalnej, 14 renegatów z Partii Komunistycznej i grupka z Partii Liberalno-Demokratycznej. Wszystko trwało około pół godziny.
Demonstranci zareagowali bardzo gwałtownie. Kilkudziesięciu z nich wdarło się bocznym wejściem do parlamentu. Kordon policji poszedł w rozsypkę – padł rozkaz, żeby nie stawiać oporu i wycofać się. Demonstranci napotkali w sali obrad dziennikarzy, od których się dowiedzieli, że deputowani i ministrowie podziemnym przejściem ewakuowali się do pobliskiego hotelu. Uroczystość zaprzysiężenia rządu Pavla Filipa, na którą nie wpuszczono dziennikarzy, odbyła się jeszcze tego samego wieczoru w rezydencji prezydenta.
Oligarcha Vlad Plahotniuk zdobył pełnię władzy nie tylko ustawodawczej, ale też wykonawczej
W ten sposób oligarcha Vlad Plahotniuk zdobył pełnię władzy nie tylko ustawodawczej, ale też wykonawczej. Kluczowe ministerstwa w nowym rządzie, w tym te związane z przepływami finansowymi, otrzymały osoby powiązane właśnie z nim lub technokraci bez zaplecza politycznego. Po raz kolejny okazało się, że zdecydowana większość członków parlamentu nie kieruje się ideologią czy programem politycznym, tylko strachem przed rozwiązaniem parlamentu i nieuchronną (w przypadku jakichś 80 proc. z nich) utratą mandatu, ale też bardziej przyziemnymi względami. O pozyskaniu przez Plahotniuka poparcia kilkunastu komunistów głośno mówiło się, że niektórych z nich "bezpośrednio stymulowano finansowo".
Szara eminencja
Największym paradoksem obecnej sytuacji jest to, że faktycznym władcą Mołdawii jest człowiek, któremu nie ufa blisko 90 proc. rodaków. Państwem trzęsie polityk, którego partia jest pod względem wielkości dopiero czwartym ugrupowaniem w parlamencie.
Vladimir (Vlad) Plahotniuk w poprzedniej dekadzie kierował jedną z największych firm importu i sprzedaży produktów naftowych AO Petrom Moldova. Jednocześnie był wiceprzewodniczącym rady nadzorczej dużego banku Victoriabank, a od 2006 r. przez pięć lat był jego prezesem. Według nieoficjalnych danych Plahotniuk jest też potentatem w branży nieruchomości. Oficjalnie zaś włada dwoma holdingami medialnymi. W skład jednego wchodzą cztery kanały telewizyjne, drugiego – dwie stacje radiowe. Pod koniec 2010 r. Plahotniuk na poważnie wszedł do polityki, stając się głównym sponsorem Partii Demokratycznej. Niemal od razu dostał stanowisko wiceszefa partii i dostał się do parlamentu. Przez pięć lat funkcjonowania koalicji prowadził wojnę z liderem drugiej partii, Vladem Filatem. I choć to Filat był premierem, ostatecznie zwyciężył Plahotniuk. To on dziś kontroluje Prokuraturę Generalną, Narodowe Centrum do Walki z Korupcją, a nawet Służbę Informacji i Bezpieczeństwa. Wpływa też na Sąd Konstytucyjny.
Do niedawna poza zasięgiem Plahotniuka były tylko dwa bardzo ważne stanowiska: premiera i ministra spraw wewnętrznych. Oba należały do PLDM. Kryzys październikowy służył odebraniu ich partii Filata. Zaprzysiężenie nowego gabinetu zakończyło kryzys rządowy wywołany aresztowaniem w październiku 2015 r. lidera największej partii Eurosojuszu (PLDM) Filata i upadkiem gabinetu Streleta, co doprowadziło do faktycznego rozpadu koalicji. Zarazem jednak rozpoczęła się nowa faza konfliktu. Tym razem jednak główna walka toczy się nie między siłami parlamentarnymi, lecz między obozem w parlamencie a opozycją, w większością uliczną.
Rosyjska alternatywa
Przez ostatnie 25 lat Mołdawię charakteryzował głęboki podział na rosyjskojęzycznych i rumuńskojęzycznych, na lewicę (socjalistów i komunistów) oraz demokratów uważających się za prawicę; na ludzi z sentymentem odnoszących się do sowieckiego dziedzictwa i tych zdecydowanie je odrzucających, zwolenników integracji europejskiej i zwolenników projektu eurazjatyckiego, zwolenników drogi mołdawskiej i "unionistów" chcących zjednoczenia z Rumunią. Ten podział widać też w ruchu protestu przeciwko zawłaszczeniu państwa przez Plahotniuka.
Ruch (i powstająca na jego bazie partia) Prawda i Godność to rumuńskojęzyczna, prozachodnia, prawicowa grupa obywatelska. Partia Socjalistyczna to główne ugrupowanie opozycji parlamentarnej, zaś Nasza Partia – największe pozaparlamentarnej. Obie partie są lewicowe, prorosyjskie i mają mieszany elektorat (rosyjsko-, ale też rumuńskojęzyczny). Gdy po ujawnieniu na wiosnę 2015 r. faktu afery z wyprowadzeniem 1,5 mld dolarów z banków wybuchły protesty, najbardziej aktywna była Prawda i Godność, potem jej taktykę zaczęła powtarzać prorosyjska lewica.
Równoległe, ale oddzielne protesty, z jednej strony proeuropejskiej rumuńskojęzycznej prawicy, z drugiej rusofońskiej lewicy, odbywały się aż do 20 stycznia. Tego wieczora większość parlamentarna przyjęła nowy rząd Pavla Filipa, a gwałtowna połączona reakcja różnych zwolenników opozycji skłoniła liderów trzech ugrupowań do zawarcia taktycznego sojuszu – mimo tak wielkich i zasadniczych różnic programowych.
Opozycja żąda rozwiązania parlamentu i dymisji rządu, a także zorganizowania przyspieszonych wyborów. Tyle że szybsze wybory oznaczają nie tylko sromotną klęskę obecnie rządzących partii, ale też generalnie zwycięstwo obozu prorosyjskiego. Próg wyborczy wynosi 6 proc. Sondaże pokazują, że może go nie przekroczyć żadna z trzech partii do niedawna funkcjonującej koalicji proeuropejskiej. Na Prawdę i Godność chce głosować 12 proc., a na drugie nieskompromitowane ugrupowanie prozachodnie (Ludowa Partia Europejska b. premiera Iurie Leancy) – 7 proc. Tymczasem Nasza Partia ma poparcie 16 proc., zaś socjaliści 15 proc. Komuniści? 9 proc.
Alternatywa dla obecnej skorumpowanej ekipy Plahotniuka nie jest więc szczególnie atrakcyjna. Być może dlatego zachodnie ambasady nie spieszą się z porzucaniem obecnego rządu w Kiszyniowie. Gwarancji jakościowej zmiany stylu sprawowania rządów nie ma, zaś na pewno zmieniłby się kurs polityki zagranicznej i Mołdawia wylądowałaby z powrotem w objęciach Rosji, co w obecnej epoce konfrontacji Zachodu z Moskwą na obszarze postosowieckim z punktu widzenia USA jest niedopuszczalne.