Wiele firm na świecie zdecydowało się wprowadzić krótszy dzień pracy. Zamiast ośmiu, ludzie spędzają w nich sześć godzin. To, co teraz jest dobrowolną decyzją pracodawcy, już niedługo może stać się koniecznością. Postępująca automatyzacja sprawi, że z rynku zniknie ok. 700 zawodów a tym co zostanie ludzie będą musieli się podzielić.
Praca za te same pieniądze, ale godzinę krótsza - tak niedawno Polskie Stronnictwo Ludowe chciało pomóc rodzicom dzieci do 10. roku życia. Wszystko po to, aby mieli oni czas np. na zawiezienie i odebranie pociech z przedszkola i szkoły. Projekt ludowców nie zyskał poparcia w Sejmie i został odrzucony bez większej dyskusji. A szkoda, bo debata o krótszej pracy jest nam potrzebna. Tyle tylko, że krótszej dla wszystkich.
Lepsza efektywność
Na model, w którym pracownicy wykonują swoje obowiązki w siedem zamiast ośmiu kodeksowych godzin lub w cztery zamiast w pięć dni w tygodniu, decyduje się coraz więcej firm na całym świecie. Ten trend widoczny jest także w Polsce, gdzie jest ich już około 700. Jedną z nich jest warszawska agencja reklamowa Form Up, która skróciła dzienny czas pracy właśnie do siedmiu godzin dziennie. Jej właściciele uznali bowiem, że bardziej wypoczęci pracownicy są bardziej wydajni i kreatywni, a w tej branży to podstawa.
- Wprowadzenie krótszego czasu pracy dało nam więcej przestrzeni na twórcze działanie, co widocznie przekłada się na skuteczność przeprowadzanych kampanii. Zdecydowaliśmy się dać pracownikom więcej swobody i czasu dla siebie po pracy, tak aby przychodzili tu ze świeżymi pomysłami i energią do działania - wyjaśnia Michał Szynal, prezes agencji Form Up i dodaje, że liczba godzin spędzonych w pracy nie jest miernikiem rzeczywiście wykonanej pracy i w żaden sposób nie przekłada się na lepszą efektywność. - Dzięki intensywnej pracy przez siedem godzin jesteśmy w stanie wykonać więcej zadań niż standardowo w 9-10 godzin - dodaje.
To, co u nas jest wciąż rzadkością, dla pracowników szwedzkiej Toyoty jest chlebem powszednim od kilkunastu lat. Władze tej firmy w swoich serwisach obniżyły dzienny czas pracy z tradycyjnych ośmiu do sześciu godzin. Co ważne, wynagrodzenia pracowników pozostały niezmienione (otrzymują oni całą pensję), a wyniki pokazują, że efekty pracy nie pogorszyły się. Władze Toyoty twierdzą, że to zasługa dobrego samopoczucia pracowników, którzy czują się bardziej wypoczęci fizycznie oraz psychicznie. To przekłada się na lepszy stan zdrowia i rzadsze korzystanie ze zwolnień lekarskich - co oczywiście oznacza oszczędności dla firmy.
W ślady Toyoty poszły również inne przedsiębiorstwa. Na przykład tworząca aplikacje mobilne firma Filimundus czy świadcząca usługi SEO Brath wprowadziły 6-godzinny czas pracy. Magnus Brath, założyciel tej drugiej, podkreśla, że od czasu skrócenia czasu pracy przychody jego firmy wzrosły dwukrotnie i dziś jego firma jest najszybciej rozwijającą się firmą SEO w Szwecji. - Przez sześć godzin wykonujemy więcej pracy niż podobne przedsiębiorstwa w osiem. Nikt nie jest w stanie być kreatywny i produktywny przez osiem godzin z rzędu. Sześć godzin jest dużo bardziej rozsądne, choć my przecież również sprawdzamy Facebooka czy informacje - mówił Magnus Brath na stronie internetowej firmy.
Szwedzki eksperyment
We wszystkich tych przypadkach wnioski są zbliżone: zdrowsi i mniej ze stresowani pracownicy są bardziej kreatywni, zmotywowani i efektywniejsi. To, co władze opisanych firm doświadczyli w praktyce, potwierdza też zakończone niedawno badanie w szwedzkim domu seniora Svartedalen w Göteborgu. Na czym polegało? W placówce zajmującej się osobami starszymi 68 pielęgniarkom skrócono czas pracy z ośmiu do sześciu godzin dziennie - bez obniżki płac. Co oczywiste, powstałą w grafiku lukę należało zapełnić, aby seniorzy mieli zapewnioną nieprzerwaną opiekę. Zatrudniono więc dodatkowych 17 pracowników. Punktem odniesienia był podobnej wielkości dom opieki seniora Solängens, gdzie pielęgniarki pracowały tradycyjne osiem godzin.
Przez sześć godzin wykonujemy więcej pracy niż podobne przedsiębiorstwa w osiem. Nikt nie jest w stanie być kreatywny i produktywny przez osiem godzin z rzędu.
Magnus Brath, założyciel firmy Brath
Efekty? Najpierw te związane z pracą. Pielęgniarki z krótszą dniówką pracowały faktycznie przez 89 proc. czasu spędzonego w pracy, czyli o 5,6 proc. więcej niż ich koleżanki w Solängens. Zdecydowanie lepiej (o 37 proc.) koncentrowały się też na swoich obowiązkach i częściej (o 27 proc.) w pracy odczuwały spokój. Skorzystali też na tym ich podopieczni, którym organizowały aż o 80 proc. więcej zajęć. Ponadto dużo rzadziej brały zwolnienia lekarskie, a jeśli już do tego dochodziło, to przerwy w pracy były krótsze niż u pielęgniarek pracujących osiem godzin. Co więcej te ostatnie przechorowały łącznie aż 62,5 proc. dni więcej.
Tu właśnie pojawia się drugi rodzaj efektów: efektów związanych ze zdrowiem, które - co logiczne - wpływa zarówno na życie zawodowe, jak i rodzinne. I tak: pielęgniarki pracujące krócej oceniły, że ich stan zdrowia jest o 11 proc. lepszy, o 51 proc. obniżył się u nich poziom zmęczenia, o ponad 100 proc. spadł poziom stresu, a wzrost energii po powrocie do domu wyniósł aż 143 proc. To z kolei sprawiło, że o 24 proc. wzrosła ich aktywność fizyczna, co - jak wiemy - sprzyja lepszemu samopoczuciu oraz pomaga w utrzymaniu zdrowia. A to oznacza oszczędności.
Sześciogodzinny i ośmiogodzinny dzień pracy okazał się z grubsza taki sam, jeśli chodzi o wydatki. Zatem to się zwyczajnie opłaca, bo robota jest wykonana, pieniądze się zgadzają, a ludzie zyskują dwie godziny wolnego każdego dnia.
Łukasz Komuda, ekonomista z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych
Trzeci rodzaj efektów to finanse. Skrócenie czasu pracy, jak wspomnieliśmy, wymagało zatrudnienia nowych osób, a to oczywiście podniosło koszty funkcjonowania placówki o 12,5 mln koron w czasie 23 miesięcy (tyle trwał eksperyment). I właśnie większe wydatki to główny argument przeciwników skrócenia czasu pracy. Często pomijają oni jednak to, że od wspomnianej sumy 12,5 mln koron należy odjąć 6 mln, które zaoszczędzono na zasiłkach dla bezrobotnych. A to jeszcze nie koniec.
Równorzędne koszty?
Łukasz Komuda, ekonomista i ekspert rynku pracy z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, podkreśla, że pielęgniarki pracujące krócej rzadziej brały zwolnienia lekarskie i udawały się na urlop zdrowotny, co dla pracodawcy oznacza oszczędności.
- Sprawiło to, że koszty dla budżetu były niemal równorzędne. Sześciogodzinny i ośmiogodzinny dzień pracy okazał się z grubsza taki sam, jeśli chodzi o wydatki. Zatem to się zwyczajnie opłaca, bo robota jest wykonana, pieniądze się zgadzają, a ludzie zyskują dwie godziny wolnego każdego dnia - mówi Łukasz Komuda i dodaje, że sukces szwedzkiego eksperymentu nie oznacza jednak, że można go dowolnie z podobnymi efektami osiągnąć wszędzie.
- Obłożenie pracy w sektorze publicznym w Szwecji jest zdecydowanie mniejsze niż w Polsce. Statystyki WHO mówią, że w Szwecji na 1000 mieszkańców przypada prawie 12 pielęgniarek i położnych, a w Polsce tylko 6 - dodaje.
Również Marcin Budzewski z Instytutu Analiz Rynku Pracy zwraca uwagę, że eksperyment był przeprowadzony tylko w jednej w określonej branży.
- Jeśli zmniejszyła się absencja i zwiększyła wydajność, bo pracownicy są bardziej wypoczęci, to koszty mogą się równoważyć. Jednak nie wiadomo, czy taka zależność jest możliwa w innych branżach i sektorach gospodarki. Wydaje się, że ograniczanie czasu pracy jest bardziej prawdopodobne w tych miejscach pracy, gdzie pracujemy raczej głową, tworzymy koncepcje, analizujemy, nad czymś myślimy, a nie rękoma, gdzie efekt jest fizyczny - mówi Marcin Budzewski i dodaje, że mimo to rządzący powinni myśleć nad tym, jak w sposób nieszkodzący gospodarce skracać czas pracy ludzi, bo w przyszłości i tak będzie to nieuniknione. - Gwałtownie postępująca automatyzacja i robotyzacja zabiorą zajęcie milionom ludzi na całym świecie. Wyjściem z tej sytuacji jest dzielenie się tą pracą, która pozostaje - dodaje.
Roboty zamiast ludzi
Dziś już nikt nie ma wątpliwości, że efekty robotyzacji będą jednym z największych wyzwań, które staną przed ludzkością. Z badań Uniwersytetu Oksfordzkiego wynika, że w przeciągu najbliższych kilkunastu lat z rynku pracy zniknie 700 zawodów. Przestaną one wymagać obecności człowieka, który zostanie zastąpiony przez maszyny.
Kto powinien obawiać się najmocniej i już dziś myśleć o zmianie fachu? Przede wszystkim telemarketerzy, dla których prawdopodobieństwo zastąpienia przez roboty wynosi 99 proc. Spokojni o swoją przyszłość nie mogą być też bankowi sprzedawcy kredytów (98 proc.), recepcjonistki (96 proc.), bibliotekarze (95 proc.), pracownicy elektrowni jądrowych (95 proc.), kucharze w fast foodzie (94 proc.), kurierzy (94 proc.) czy kasjerzy w supermarketach (90 proc.).
Z kolei najmniej narażone na robotyzację są zawody, które trudno ująć w algorytmy, czyli m.in. pielęgniarka (0,9 proc.) terapeuta (0,7 proc.), duchowny (1,6 proc.) czy lekarz (2 proc.). O swoją posadę nie muszą się również martwić osoby wykonujące zawody, które polegają na wykorzystywaniu kreatywności, umiejętności tworzenia nowych idei oraz wchodzenia w relacje z innymi ludźmi.
Robotyzacji przyjrzeli się również polscy naukowcy. Zdaniem badaczy z laboratorium DeLab Uniwersytetu Warszawskiego, 40 proc. obecnych na dzisiejszym rynku pracy w ciągu najbliższych 25 lat zostanie zastąpionych przez maszyny. Ich wnioski są podobne do tych, które osiągnęli naukowcy z Uniwersytetu Oksfordzkiego. Najbardziej zagrożone automatyzacją i robotyzacją są zajęcia, które wymagają niskich lub średnich kwalifikacji związanych z rutynowym i powtarzalnym wykonywaniem poszczególnych czynności.
Oznacza to, że w następnych latach ubywać będzie pracy w zawodach, które są związane np. z prostą pracą biurową, logistyką czy transportem. Automatyzacji i cyfryzacji ulegnie też spora grupa zawodów związanych z przetwarzaniem i obróbką danych, przede wszystkim finansowych. A więc o pracę powinni martwić się nie tylko ci, którzy na życie zarabiają rękoma.
- To bardzo duże wyzwanie i problem, szczególnie, że polscy politycy się nim nie przejmują. Dawniej uważano, że robotyzacja i automatyzacja obejmie tylko zawody związane z pracą fizyczną. Teraz jednak okazuje się, że technologie mogą pozbawić pracy także tych, którzy "pracują głową" - mów Łukasz Komuda i przywołuje przykład banku JP Morgan, który zaczął korzystać z oprogramowania COIN, które analizuje umowy kredytowe i oszczędzi w tym roku 360 tys. godzin pracy prawników. - W dodatku program uczy się, popełnia mniej błędów i nie prosi o urlop. Można wyobrazić sobie, jakie przyniosło to oszczędności. Dla budżetu firmy to dobrze, ale należy spodziewać się, że rozbudowane działy prawne już niedługo nie będą jej potrzebne. Podobny los czeka wszystkie zawody, które będzie się dało i opłacało opisać algorytmem - mówi Komuda.
To jest moment, aby rozmawiać nie tylko o tym, że pracy będzie mniej, więc trzeba będzie się nią dzielić, ale także o tym, aby warunki pracy w naszym kraju były wreszcie cywilizowane.
Łukasz Komuda, ekonomista z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych
Dzielić się pracą
Komuda podkreśla, że w przyszłości miejsce człowieka na rynku pracy będzie się kurczyło. Większość prac zniknie. Należy więc rozważać, czy resztą prac nie powinniśmy się dzielić i pracować krócej. Uważa też, że należy wykorzystać dobry moment związany z historycznie niskim bezrobociem i zacząć dbać o jakość pracy i przestrzegać obowiązującego prawa.
- W Polsce mamy model ekonomiczny, w którym opłaca się łamać prawo pracy, bo grzywny są śmiesznie niskie: ich maksymalny wymiar to 2 tys. zł i 5 tys. w przypadku recydywy. Dla średniej wielkości firmy to nie jest poważny wydatek. Natomiast małe podmioty gospodarcze, zatrudniające mniej niż 10 osób, są kontrolowane bardzo rzadko – niektóre wyliczenia pokazują, że inspektor odwiedza je statystycznie raz na 35 lat, czyli biorąc pod uwagę czas życia takich firemek – prawie nigdy. To jest moment, aby rozmawiać nie tylko o tym, że pracy będzie mniej, więc trzeba będzie się nią dzielić, ale także o tym, aby warunki pracy w naszym kraju były wreszcie cywilizowane - uważa Komuda i przypomina, że dobry okres dla rynku pracy zaczął się w styczniu 2014 roku.
– Od tego momentu bezrobocie, licząc styczeń do stycznia rok wcześniej, luty do lutego itd., zaczęło spadać. Poprzednie dwa okresy spadku trwały 4 oraz 5,5 roku, a okresy wzrostu – po niespełna 5 lat. Zakładając utrzymanie tej regularności, można uznać, że okres malejącego bezrobocia potrwa jeszcze maksymalnie dwa lata. Jeśli teraz nic nie zrobimy i nie uzdrowimy naszego rynku pracy, to nic się nie zmieni, bo kiedy bezrobocie zacznie znów rosnąć, a to nieuniknione, to warunki do reform zaczną być coraz trudniejsze - dodaje.
Nie tylko roboty
Marcin Budzewski zwraca też uwagę, że czas pracy będzie musiał być zmniejszony także ze względu na to, że polskie społeczeństwo się starzeje. Dane Eurostatu pokazują, że w 2020 roku osoby po 60. roku życia będą stanowić 25 proc. ludności naszego kraju. Z kolei prognoza demografa prof. Piotra Szukalskiego z Uniwersytetu Łódzkiego mówi o tym, że w 2030 roku co dziesiąty Polak będzie miał 80 lat i więcej.
- Polacy żyją coraz dłużej. Nasze społeczeństwo się starzeje. Oznacza to, że wiek emerytalny będzie musiał być przesunięty w górę, aby starsze osoby nadal pozostawały na rynku pracy. Przy tym wiadomo, że ze względu na wiek mogą one nie wytrzymać ośmiu godzin pracy dziennie. Zatem ich czas pracy lub czas pracy całego społeczeństwa trzeba będzie skracać - mówi Budzewski.
Jego zdaniem czas pracy będzie się kurczył także ze względu na ocieplenie klimatu. - Być może nie dotyczy to Polski, ale na świecie będzie coraz więcej miejsc, gdzie ze względu na wysoką temperaturę po prostu nie będzie można pracować tyle godzin co obecnie, bo będzie za gorąco. Czas pracy będzie musiał być dostosowany do warunków - wyjaśnia Budzewski.
Gospodarka ucierpi?
Przeciwnicy skrócenia czasu pracy obawiają się nie tylko wzrostu kosztów, ale i spowolnienia gospodarki. - Eksperci wywodzący się ze środowisk biznesowych oczywiście biliby na alarm, mówiąc, że czeka nas katastrofa, ale ich reakcja oraz prognozy byłby przesadzone. Pokazał to przypadek rosnącej płacy minimalnej czy 500 plus, które miały powalić Polskę na kolana i zrujnować polską gospodarkę, a nic takiego się nie wydarzyło - mówi Łukasz Komuda i dodaje, że gdyby skrócić czas pracy do siedmiu godzin, to początkowo bezrobocie by wzrosło, a po 3-4 latach sytuacja prawdopodobnie by się unormowała, bo pracodawcy dostosowaliby się do nowych reguł.
- W początkowym okresie część tych słabych bieda-przedsiębiorców, którzy konkurują tylko tanią pracą i niepłaceniem za nadgodziny, musiałaby upaść, co czasowo zwiększyłoby bezrobocie i spowolniło gospodarkę, ale później sytuacja by się unormowała, bo zwolniliby oni przestrzeń i siłę roboczą tym przedsiębiorcom, którzy są lepiej zorganizowani. W efekcie wydajność pracy by wzrosła - uważa Komuda.
Polacy pracują dużo, ale mało wydajnie. Aby móc stwierdzić pozytywny wpływ krótszego tygodnia pracy, na efektywność pracy trzeba by przeprowadzić w Polsce odpowiednie badania lub eksperyment na wzór szwedzkiego.
Wioletta Żukowska-Czaplicka, ekspert Pracodawców RP
Sami przedstawiciele środowisk biznesowych do sprawy podchodzą jednak nieco ostrożniej.
- Wpływ krótszego tygodnia pracy na efektywność pracowników zależy od uwarunkowań prawno-organizacyjnych, ale i kulturowych. Nie możemy z góry zakładać, że wzrost efektywności pracy nastąpi. Wydajność pracy zależy m.in. od rozwoju technologicznego i poziomu kapitału ludzkiego. Nasze warunki pracy, jaki i sami pracownicy, różnią się od francuskich czy szwedzkich. Według statystyk Polacy pracują dużo, ale mało wydajnie. Aby móc stwierdzić pozytywny wpływ krótszego tygodnia pracy, na efektywność pracy trzeba by przeprowadzić w Polsce odpowiednie badania lub eksperyment na wzór szwedzkiego. Ponadto ich wyniki i tak byłby zależne np. od danej branży, rodzaju wykonywanej pracy czy być może wieku pracownika - przekonuje Wioletta Żukowska-Czaplicka, ekspert Pracodawców RP.
Jak podkreśla, skrócenie czasu pracy oznacza wyższe koszty pracy, a to zawsze ma negatywny wpływ na gospodarkę. - Pracodawcy RP wyliczyli, że skrócenie czasu pracy rodziców o godzinę (czyli zgodnie z propozycją PSL) spowodowałoby zmniejszenie PKB o 18,7 mld zł, wówczas PKB obniżyłoby się o 1 proc. Właśnie m.in. ze względów ekonomicznych teraz we Francji rozważa się odejście od 35-godzinnego tygodnia pracy. Okazało się, że przepis ten jest martwy, ponieważ Francuzi i tak pracują dłużej - wskazuje.
Żukowska-Czaplicka nie wyklucza, że być może w przyszłości, w związku z rozwojem technologii i zmniejszeniem się liczby miejsc pracy, zostanie podjęta dyskusja o skróceniu tygodnia pracy. - Obecnie jest to raczej pobożne życzenie niż realna perspektywa - podkreśla jednak.
To nie utopia
Tym, którym scenariusz skracania czasu pracy wydaje się nierealną utopią, należy przypomnieć, że od połowy XIX wieku do połowy XX wieku czas pracy skrócił się z około 80-90- godzin do 40-48 godzin tygodniowo, czyli o prawie połowę. Był to efekt m.in. wzrostu wydajności pracy i walki robotników o swoje prawa. Być może dzięki rozwojowi technologii i robotyzacji wprowadzony niemal sto lat temu dekret skracający czas pracy w Polsce do ośmiu godzin dziennie zostanie zastąpiony nowym.