Czwartek, 6 lutego 1958 r. to najczarniejszy dzień w historii Manchesteru United. Samolot z piłkarzami, pracownikami klubu, dziennikarzami i kibicami rozbił się na lotnisku w Monachium. Maszynę trzykrotnie próbowano wzbić w powietrze, w końcu uderzyła w budynek pełen paliwa i zapłonęła jak pochodnia. Nie było łatwo postawić na nogi klub. Przed podobną reaktywacją stoi brazylijski Chapecoense, który w niedawnej katastrofie lotniczej stracił 19 zawodników i trenera.
To nie były wymarzone warunki do lotu. W Monachium padał śnieg, wiał porywisty wiatr, na płycie lotniska zrobiła się breja. Jednak samolot w końcu się rozpędził. Pilot James Thain dostrzegł, że prędkość maszyny przekroczyła 210 km/h. Wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą. Po chwili, jak zeznał niemieckim śledczym, spadła do 190 km/h. Wtedy zaklął: – Co do cholery poszło znów nie tak?
To była trzecia próba poderwania samolotu G-LZU AS 57-609 linii Elizabethan. Wcześniejsze dwie się nie udały, szwankowały silniki. Thain rozejrzał się i zrozumiał, o co chodzi. Usłyszał krzyk drugiego z pilotów. Kapitan Ken Rayment rozpaczliwie zawołał: – Jezu, nie uda się nam.
Niektórzy przeczuwali, że coś się święci. Przed wejściem na pokład Duncan Edwards, ledwo okrzyknięty cudownym dzieckiem angielskiej piłki, zdążył wysłać telegram do domu: "Wszystkie loty odwołane, wracam jutro". Nie wrócił.
Maszyna zerwała ogrodzenie i uderzyła w budynek wypełniony beczkami paliwa. Rozpadła się na dwie części i zaczęła płonąć. Zginęło 23 z 43 pasażerów – ośmiu piłkarzy, trener, dziennikarze, członkowie załogi.
***
Piłkarze Manchesteru wracali z Belgradu w dobrych humorach. Zremisowali z Crveną Zvezdą 3:3, ale w pierwszym meczu u siebie wygrali, w związku z czym awansowali do półfinału Pucharu Europy, a na horyzoncie widniało trzecie mistrzostwo kraju z rzędu. Były więc karty, książki, gazety, żarty. – Rozmawialiśmy o tym, jak jest zimno za oknem – wspominał obrońca Bill Foulkes. Dziennikarz Frank Taylor wygodnie rozsiadł się w fotelu. – Byłem pewny, że za kilka godzin będę w cieple mojego domu w Manchesterze, z moją żoną Peggy i dwoma synami – opowiadał po latach.
Do śmiechu przestało im być w Monachium. Międzylądowanie było potrzebne, żeby uzupełnić bak. – Po pierwszej nieudanej próbie startu mało kto się zmartwił. Ale gdy już druga się nie powiodła, do poczekalni udaliśmy się w ciszy – wspominał Foulkes.
Znów chwila niepewności i kolejne wezwanie do wejścia na pokład. Pasażerowie tym razem poszli z duszą na ramieniu. Foulkes schował karty. Nikt nie miał odwagi żartować, piłkarze spoglądali na siebie wystraszeni. Niektórzy zaczęli przesiadać się na tył. – Nie podoba mi się tu. Tam będzie bezpieczniej – uzasadnił David Pegg.
Niepokojący ryk silnika
Kilka minut po godz. 16 samolot rozpoczął trzecią próbę startu z pasa nr 25. – Czekaliśmy, aż silniki zaczną ryczeć, a piloci otrzymają zgodę na start. W końcu nastąpił ogłuszający ryk. Przysłuchiwałem się uważnie. Silniki pracowały coraz głośniej, aż osiągnęły znajome wycie. Wtedy ruszyliśmy. Najpierw powoli, później coraz szybciej, z czasem jak samochód o dużej mocy: 130 km/h… 150… 200… - relacjonował Frank Taylor, który był jednym z 11 dziennikarzy na pokładzie.
Nagle prawy silnik zaczął niepokojąco hałasować. – Poczułem, jak maszyna szarpnęła. Ruszyła w prawo, w kierunku trawnika. I wtedy ten cios za lewym uchem… – Taylor zapamiętał to doskonale.
Widział, jak ściany wewnątrz zgniatały się, jakby były z tektury. Bagaże latały po pokładzie. Wszystko stawało się mgliste. – Rozpaczliwie potrząsałem głową, żeby zachować przytomność. Byłem jak ktoś, kto się topi, kto walczy, żeby utrzymać głowę nad powierzchnią wody – opisywał dziennikarz.
Jak pochodnia
Samolot wypadł z pasa, z łatwością rozerwał płot i przeciął pobliską drogę. Uderzył w drzewo i opuszczony budynek, w którym, na nieszczęście wszystkich, roiło się od beczek z benzyną i opon. Efekt mógł być jeden. Masa żelastwa z 43 pasażerami w środku stanęła w ogniu.
– Słyszałem huk, łomot, a potem kupa gruzu bombardowała mnie z każdej strony. Było jasno, w następnej sekundzie ciemność. Nie było krzyków, żadnych dźwięków, tylko wszędzie koszmarnie powyginany metal. Coś rozbiło mi czaszkę. Jakbym dostał jajkiem ugotowanym na twardo. Za chwilę znów dostałem, tym razem z przodu. W ustach miałem słony smak krwi. Wszędzie panowała ciemność, jak gdyby czas się zatrzymał – opisywał tamten dzień w autobiografii bramkarz Harry Gregg.
To on i Foulkes, jako ci, którzy ucierpieli najmniej, wzięli na swoje barki odpowiedzialność za wynoszenie rannych z maszyny, która rozpadła się na pół. Pomoc dopiero nadjeżdżała. Gregg najpierw uratował dziecko, które siedziało blisko niego. Wyciągnął je z gruzów, a potem wrócił po matkę. Vera Lukić, żona jugosłowiańskiego dyplomaty, była w ciąży. Miała pękniętą czaszkę, połamane nogi.
Gdy szukał kolegi Jackiego Blanchflowera, natknął się na innych piłkarzy – Bobby'ego Chartlona i Dennisa Violletta. Wydostał ich z tlącego się wraku, ciągnąc za paski od spodni. Później odnalazł menedżera Matta Busby'ego. – Trener krzyczał "moje nogi, moje nogi" – wspominał po latach Gregg.
Wszystkich zapakowali na furgonetkę pewnego Niemca, który zjawił się przed strażakami i lekarzami.
A gdzie reszta?
Telewizja była w powijakach, więc świat o katastrofie dowiedział się na drugi dzień. "Siedmiu piłkarzy nie żyje. Matt Busby ciężko ranny w szpitalu w Monachium. Ośmiu dziennikarzy wśród 21 zabitych" – krzyczały gazety. Trenerowi dawano 50 proc. szans na przeżycie. Tekstu było niewiele. Najwięcej miejsca zajmowały zdjęcie wraku i dwie kolumny z nazwiskami: zabici i ranni.
Kapitan Roger Byrne, Geoff Bent, Mark Jones, David Pegg, Liam Whelan, Eddie Colman i Tommy Taylor zginęli na miejscu. Nie przeżyli również sekretarz klubu Walter Crickmer oraz trenerzy Tom Curry i Bert Whalley.
Foulkes i Gregg zostali na noc w hotelu. Rano pojechali do szpitala Rechts der Isar, do którego zabrano ich rannych kolegów. Najpierw chcieli zobaczyć się z będącym w stanie krytycznym Edwardsem. – Pielęgniarka powiedziała mi, że ma 50 proc. szans na przeżycie. Odetchnąłem, bo to był silny gość i jeśli ktoś miał się wykaraskać, to właśnie on – opowiadał Foulkes. Niestety. Ten, który miał z tego wyjść, zmarł 15 dni po wypadku.
Następnie zobaczyli sześciu innych. –- Zacząłem myśleć, że nie wygląda to wcale tak źle. Wtedy zapytałem pielęgniarkę, gdzie reszta – Foulkes wspominał szok, jaki przeżył sekundę później.
Pielęgniarka pokręciła głową i rzekła: – To wszyscy. Pozostali nie żyją.
Zdał sobie sprawę, że "dzieciaków Busby'ego", jak mówiono o tamtym młodym, aczkolwiek piekielnie mocnym Manchesterze, już nie było.
Nie miał piłkarzy, ale miał misję
W kraju trwała żałoba, ale życie toczyło się dalej. 13 dni później United musieli rozegrać mecz Pucharu Anglii z Sheffield Wednesday. Uzupełniony juniorami Manchester wygrał 3:0. Piłkarze byli uskrzydleni chęcią uczczenia pamięci kolegów, niósł ich też doping 60 tys. kibiców. A może po prostu goście nie mieli sumienia wygrać z tak dotkniętym zespołem?
Zadanie odbudowy drużyny powierzono Jimmy'emu Murphy'emu, dotychczasowemu asystentowi Busby'ego. – Nie miałem ludzi, ale miałem misję – przyznał szczerze.
On też miał lecieć do Belgradu, jednak tego samego dnia co mecz z Crveną Zvezdą prowadzona przez niego reprezentacja Walii grała o awans do mundialu. – Nawet się nie waż. Jedziesz z kadrą – usłyszał. Chciał, ale nie mógł się sprzeciwić.
Później we dwóch odbudowali potęgę klubu. Na pierwszy sukces po lotniczej katastrofie czekali cztery lata. Zdobyli Puchar Anglii. W 10. rocznicę piekielnego Monachium Manchester wygrał Puchar Europy. Grali Foulkes i Charlton.
– To był nasz dług wdzięczności dla tych, którzy zginęli. Oni zaczęli to, o co my później walczyliśmy i co wygraliśmy – stwierdził lata później Sir Bobby.
Po śmierci Foulkesa w 2013 r. on i Gregg zostali jedynymi żyjącymi piłkarzami, którzy ocaleli z płonącej pochodni.
***