W swoim czasie było to jedno z najpotężniejszych imperiów na Ziemi. Z baśniową stolicą i bogactwami, które przyciągały kupców aż z Europy. Dziś wśród jego ruin szerzy się nienawiść, armia pali wsie i morduje niewinnych, a tam, gdzie jeszcze jest spokojnie, szerzy się przeraźliwa bieda. Potomkowie ludu Rohindża, który je stworzył, są dziś uznawani przez ONZ za najbardziej uciemiężoną mniejszość na świecie, a ich wspaniały dorobek jest wymazywany z kart historii.
O pogromach i eksodusie setek tysięcy Rohindżów od kilku tygodni piszą wszystkie światowe media. ONZ mówi o czystkach etnicznych, Zachód chce odebrać pokojowego Nobla szefowej birmańskiego rządu, która się temu nie przeciwstawia, a w środkach przekazu mnożą się przerażające relacje o zbrodniach.
Znienawidzeni ludzie znikąd
Nazwą Rohindża określa się ponad milion muzułmanów zamieszkujących prowincję Rakhine (dawniej Arakan) na południowym zachodzie Birmy. Choć w Birmie oficjalnie uznawanych jest grubo ponad 100 mniejszości, próżno szukać wśród nich Rohindżów. Według birmańskich władz mniejszość ta zwyczajnie nie istnieje, a sama nazwa "Rohindża" zaczęła w ostatnich dekadach gotować krew w żyłach samych Birmańczyków.
Rohindżowie są dziś znienawidzeni. Nie mają prawa do edukacji, opieki zdrowotnej, ani do żadnych innych świadczeń. Nie przyznaje się im obywatelstwa ani żadnych dokumentów, są bezbronnym celem wszelkich szykan i dyskryminacji. Podczas kolejnych pogromów są mordowani, gwałceni, wypędzani, a ich wioski palone.
Wielu zostało również zamkniętych w stworzonych przez armię zamkniętych obozach, do których nie dopuszczana jest międzynarodowa pomoc humanitarna. W rezultacie społeczność ta uznana została przez ONZ za najbardziej dyskryminowaną na świecie.
Z czego bierze się ta nienawiść? Kim są i skąd wzięli się Rohindżowie? Dlaczego spotkało ich takie traktowanie?
Dramat birmańskich mniejszości etnicznych i religijnych »
Zapomniane imperium
Ich przeszłość skrywają mroki dziejów, wiadomo jednak, że muzułmanie pojawili się w Arakanie najpóźniej w VIII-IX wieku naszej ery, a więc wcześniej niż powstało państwo polskie. Istniało tam wówczas indyjskie królestwo niemające nic wspólnego z Birmańczykami.
W kolejnych wiekach w Arakanie mieszały się różne grupy etniczne i religijne, a tutejsze porty stały się ważnymi punktami na handlowej mapie świata. Do historycznego przełomu doszło w XV wieku, gdy władzę przejął król Min Saw Mon. Był to lokalny książę wspierany przez muzułmańskie armie, który uczynił z Arakanu bogate i potężne imperium, znane jako królestwo, a właściwie sułtanat, Mrauk U, bowiem władca przyjął arabskie nazewnictwo i tytulaturę.
Osłonięte od lądu niedostępnymi górami, wzdłuż wybrzeża Zatoki Bengalskiej wyrosły wówczas kamienne miasta otoczone licznymi polami ryżowymi. W kosmopolitycznym królestwie zgodnie żyli obok siebie wyznawcy wielu religii, wśród których sukcesywnie rosła liczba muzułmanów. Zarówno kupców, ściąganych tutaj do pracy w armii i administracji, jak też w wyniku nawracania się miejscowej ludności. Mrauk U było prawdziwą mieszanką kultur, w której łączyły się wpływy perskie, indyjskie, bengalskie, arabskie, birmańskie i wreszcie lokalne - arakańskie. Materialnym wspomnieniem tych czasów są zachowane arakańskie monety, na których widnieją napisy w aż trzech językach, z których żaden nie jest jednak birmańskim.
Do portów Mrauk U, którego bogactwo rosło za sprawą handlu i piractwa morskiego, zawijali już nie tylko arabscy i azjatyccy kupcy, ale nawet Europejczycy, będący pod wrażeniem tętniącego życiem państwa. Najpiękniejszym z miast było stołeczne Mrauk U - mogące przypominać Wenecję, poprzecinane gęstą siecią kanałów wodnych i usiane niezliczonymi świątyniami o niepowtarzalnej urodzie – w kształcie kamiennych dzwonów (stup), często dziś ciemnych, niemal czarnych, o tajemniczych, niepowtarzalnych wnętrzach.
Ludzie, którzy nie istnieją
Królestwo Arakanu po wielu próbach zostało podbite i wcielone do buddyjskiej Birmy dopiero pod koniec XVIII wieku – dokładnie wtedy, kiedy w dalekiej Europie swoją niepodległość straciła także Polska. Jednak gdy po II wojnie światowej Polska wróciła na mapę świata, Arakan jako prowincja (obecnie o nazwie Rakhine) został siłą włączony w skład nowo powstałego i chwiejnego państwa birmańskiego.
Dziś próbie zniszczenia i wymazania podlega również historia Arakanu. O ile jednak jego buddyjscy mieszkańcy lepiej lub gorzej są w stanie funkcjonować w Birmie, o tyle muzułmańska ludność nazywająca samych siebie Rohindża, potomkowie twórców największej potęgi i świetności Arakanu, stali się wrogiem numer jeden: jedną z najbardziej znienawidzonych i uciemiężonych społeczności na świecie.
Birmańczycy twierdzą, że ta mniejszość w ogóle nie istnieje. Turystom nie wolno więc nawet używać nazwy "Rohindża". Według władz ludzie, którzy się za nich uważają, są jedynie przybyłymi nielegalnie uciekinierami z sąsiedniego Bangladeszu, nie przysługują im więc żadne prawa. Birmańscy nacjonaliści idą jeszcze dalej i jednym tchem oskarżają ich również o dokonywanie przestępstw oraz o związki z międzynarodowym terroryzmem.
W ten sposób mieszkańcy Arakanu, dawniej równo traktowani bez względu na religię i pochodzenie, zostali brutalnie podzieleni. Rozłam nastąpił nawet wśród samych żyjących w prowincji muzułmanów, bo nie wszyscy określają się już jako Rohindża. Bo dziś najłagodniejsze, co można usłyszeć w Birmie o Rohindżach, to: "niech odejdą, skąd przyszli". A co, jeśli byli tu zawsze?
Dramat na oczach świata
O dramacie Rohindżów zdaje się dziś pamiętać jedynie społeczność międzynarodowa, przede wszystkim rządy państw muzułmańskich oraz międzynarodowe organizacje broniące praw człowieka.
Najnowsza odsłona ich dramatu miała miejsce pod koniec sierpnia, gdy zbrojne oddziały partyzantów Arakan Rohingyas Salvation Army (Armii Wyzwolenia Rohindżów z Arakanu, ARSA) zaatakowały około 30 lokalnych posterunków armii birmańskiej.
W odpowiedzi birmańskie wojsko rozpoczęło brutalną kontrofensywę przeciwko cywilnym Rohindżom, paląc ich wioski, mordując podejrzanych o współpracę z partyzantami i zmuszając pozostałych do ucieczki. W ciągu zaledwie miesiąca ponad 400 tysięcy osób porzuciło wszystko i uciekło do straszliwie biednego i przeludnionego Bangladeszu.
Birmańska armia, aby uciekający Rohindżowie nie myśleli nawet o powrocie, miała za nimi zaminować granicę.
Cały ten dramat rozgrywa się na oczach świata i w państwie, po którym jeszcze rok temu spodziewano się cudów. W Birmie przeprowadzono bowiem demokratyczne wybory, w których po ćwierćwieczu bezkrwawej walki politycznej zwyciężyła laureatka pokojowego Nobla i ulubienica Zachodu Aung San Suu Kyi – zwana Panią Birmy. Państwo zaczęło otwierać się na zagraniczny kapitał, a nowe władze zapowiadały dialog ze skonfliktowanymi mniejszościami etnicznymi.
Euforia jednak minęła bezpowrotnie. Arakan stanął w ogniu i stał się, jak określili to zszokowani przedstawiciele ONZ, "podręcznikowym przykładem czystek etnicznych". Zachód nie ukrywa oburzenia, lecz operację samodzielnie prowadzi birmańska armia, na którą nie ma wpływu nawet legenda walki o demokratyzację Birmy - dzisiejsza szefowa rządu Suu Kyi.
Jak wykorzystać Rohindżów
Niewykluczone zresztą, że to nie ataki partyzantów, ale właśnie wewnątrzbirmańskie rozgrywki polityczne są rzeczywistym powodem rozpoczęcia szeroko zakrojonej operacji wojskowej przeciwko Rohindżom. Uwielbiana noblistka, choć jej władza jest ograniczona, coraz bardziej ciążyła armii, która do niedawna nie musiała dzielić się władzą z cywilami. Dokonując zbrodni i kryjąc się za plecami Suu Kyi, wojskowi mogą więc zwyczajnie chcieć ją skompromitować i poważnie osłabić międzynarodową pozycję szefowej rządu. Bezbronni i znienawidzeni Rohindżowie i tak nie mieli w tych kalkulacjach nic do powiedzenia.
- Dla armii taki rezultat oznacza w związku z tym zwycięstwo bądź przynajmniej wzmocnienie swojej pozycji – twierdzi dr Michał Lubina z Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor pionierskich prac o Birmie, w tym jedynej w Polsce biografii Aung San Suu Kyi pt. "Pani Birmy".
Idąc tym tropem, można zarazem prognozować, że ostatnie pogromy powinny wkrótce się skończyć. Bo choć z Birmy w ostatnich dniach uciekła co najmniej jedna czwarta Rohindżów, birmańska armia prawdopodobnie wcale nie chce pozbyć się ich wszystkich. - Z punktu interesu politycznego armii to im się nie opłaca – tłumaczy dr Lubina. Jak zauważa, ciągła obecność Rohindżów i podsycanie wrogości wobec nich jest wygodne. Taki wewnętrzny wróg jest dogodnym celem prowokacji politycznych. Jego istnienie tłumaczy też, dlaczego Birmie potrzebna jest wciąż tak silna i niezależna armia.
Rohindżowie są wykorzystywani też w samym Arakanie, w którym mimo zamazywania pamięci o jego wspaniałej przeszłości, wciąż silna jest regionalna tożsamość. Armia w związku z tym utrzymuje w prowincji liczne oddziały, tłumacząc to zagrożeniem ze strony Rohindżów. - Jeśli tych by zabrakło, Arakańczycy mogliby zacząć pytać: po co tu właściwie birmańska armia nadal stacjonuje? - mówi dr Lubina.
Stracili wszystko, chwycili za broń
Tymczasem zagrożenie, jakie mieliby stanowić Rohindżowie, jest wysoce wątpliwe. Ich partyzantka ARSA nie tylko jest mało aktywnym tworem, o którym usłyszano dopiero w ostatnich latach, ale nawet nie do końca wiadomo, kto i dlaczego ją stworzył.
Jej przywódcą ma być Ata Ullah, Pakistańczyk wychowany w Mekce, w której skończył szkołę koraniczną i był przez pewien czas imamem. Co więcej, cześć członków tego ugrupowania mają stanowić osoby ze środowiska, które Ata Ullah skupił wokół siebie, będąc jeszcze w Arabii Saudyjskiej.
Biorąc pod uwagę, że saudyjska, wahabistyczna odmiana islamu jest często wiązana z islamskim ekstremizmem, łatwo jest armii zarzucać Rohindżom powiązania ze światowym terroryzmem.
W rzeczywistości jednak powiązania te są wątpliwe. - Niewiele wiadomo o tej organizacji, uważa się jednak, że ona rekrutuje tych Rohindżów, którym armia zniszczyła domy w 2012 roku – zaznacza dr Lubina. - Młodzi mężczyźni, straciwszy wszystko z rąk armii, poszli do partyzantki – dodaje.
- Bardzo często mówi się w Birmie o jej powiązaniach z ISIS (tzw. Państwem Islamskim – red.), ale to może być tylko częściowo prawda, bo cele tej partyzantki są wybitnie lokalne, wyraźnie targetuje się ona też na Zachód – podkreśla ekspert. W rzeczywistości bowiem partyzanci Rohindżów nie mówią o kalifacie i zniszczeniu Zachodu, ale o chęci stworzenia demokratycznego państwa w Arakanie, a w swoich publicznych oświadczeniach proszą wręcz cywilizowany świat o pomoc w walce z opresyjną władzą birmańską.
Niezależnie od tego, kim dokładnie są bojownicy ARSA i jakie są ich cele, sytuacja Rohindżów jest dramatyczna i wręcz dziwne byłoby, gdyby nie stworzyli żadnego ruchu oporu. W tym przypadku jednak ruchu równie słabego, jak słaba jest reszta ubogiej społeczności Rohindżów. Ludność ta nie ma jednak szans na pokojową walkę o swoje prawa. Nie zmieniła tego również trwająca demokratyzacja Birmy. Rohidżowie nie mają birmańskiego obywatelstwa, nie mają zatem prawa głosu w wyborach.
Na gruzach imperium
Bezkarna birmańska armia tymczasem kontynuuje pogromy ludności cywilnej w dawnym Arakanie, pogłębiając jego niedolę i zacofanie. Nieustanny rozlew krwi dopełnia obrazu upadku, jakiego ten dawniej wspaniały region i jego mieszkańcy doświadczają.
Wśród ruin wspaniałego dawniej miasta Mrauk U na razie jest bezpiecznie, walki trwają dalej na zachód. Ale i tu widać, jak niewiele pozostało z dawnej świetności Królestwa Arakanu. Pomiędzy jego 600-letnimi świątyniami rosną chaszcze, a nieliczni bosonodzy rolnicy noszą na głowie wodę lub orzą ziemię pługiem zaprzęgniętym w zabiedzone zwierzęta. Większość nie ma nawet bladego pojęcia, czym są wielkie, ciemne budowle, wokół których ich bydło "kosi" trawę. Pytani, odpowiadają tylko: "very, very old".
Tyle zostało w Mrauk U z pamięci o dawnym imperium. A niedługo może zabraknąć także potomków ludu, który je stworzył.