Szarbat Gula już raz stała się symbolem. Gdy w 1985 r. "National Geographic" dał na okładkę jej zdjęcie zrobione przez fotografa Steve'a McCurrego w obozie dla uchodźców w Peszawarze, dramat wszystkich Afgańczyków wygnanych z ojczyzny przez sowiecką inwazję dostał jej twarz. Dziś ta starsza o 32 lata, ale nadal świdrująca spojrzeniem zielonych oczu twarz znów wróciła na czołówki.
Tym razem Szarbat Gula symbolizuje milion afgańskich uchodźców zmuszonych wracać do ojczyzny. W Afganistanie teoretycznie panuje pokój, więc goszczące ich rządy innych państwa, np. Pakistanu, wykorzystują ten pretekst, by się ich pozbyć. Tylko w tym roku Pakistan deportował kilkaset tysięcy Afgańczyków, Iran kilkadziesiąt, a kraje Unii Europejskiej 6 tys. z nich.
ONZ szacuje, że zimą liczba przesiedlonych osób tej narodowości dojdzie do miliona. Powracają do kraju często po wielu latach spędzonych za granicą. Nie mają gdzie mieszkać, nie mają z czego się utrzymać ani kogo prosić o pomoc, bo ich bliscy albo dawno nie żyją, albo dzielą ich los wiecznych tułaczy.
Mało brakowało, a słynna Afghan Girl z okładki "National Geographic" podzieliłaby ten sam los. Jednak uratowała ją sława.
W końcu października została aresztowana przez pakistańskie federalne biuro śledcze w swoim domu w Peszawarze. Jej zatrzymanie było wynikiem postępowania w sprawie masowego podrabiania dokumentów, które toczyło się od kilkunastu miesięcy. Kiedy w świat poszła informacja, że "ta" Afganka siedzi w peszawarskim więzieniu i grozi jej kilkanaście lat więzienia., sprawą zainteresowały się władze Afganistanu. W Islamabadzie interweniował ambasador i nawet autor słynnego zdjęcia Steve McCurry zadeklarował, że wynajmie dla swojej bohaterki prawnika.
Skończyło się na 15 dniach aresztu. Sąd wziął pod uwagę względy humanitarne: zły stan zdrowia i trudne położenie kobiety, która od kilku lat jest wdową i ma na utrzymaniu czwórkę nieletnich dzieci. Od razu z więzienia cierpiąca na żółtaczkę typu C Szarbat Gula trafiła do szpitala, w którym odwiedził ją afgański ambasador. Władze Północno-Zachodniej Prowincji Pogranicznej, której stolicą jest Peszawar, zaoferowały nawet, że wstrzymają jej procedurę deportacyjną, ale ona oświadczyła, że nie chce już mieszkać w Pakistanie i woli wrócić do Afganistanu.
10 dni temu Gula z rodziną dotarła do Kabulu. W błyskach fleszy, na oficjalnej audiencji przyjął ją prezydent kraju Aszraf Ghani z małżonką. Wręczyli jej klucze do nowego mieszkania i zapewnili, że państwo zajmie się edukacją jej dzieci oraz dołoży wszelkich starań, żeby cała jej rodzina mogła godnie żyć w ojczyźnie.
Na zdjęciach i nagraniach z tego spotkania widać, że jego główna gwiazda jest przerażona całą sytuacją. Szarbat Gula siedzi nieśmiało na brzeżku rzeźbionego krzesła, nawet nie zdjęła błękitnej burki, tylko typowym dla afgańskich wieśniaczek gestem zarzuciła ją na głowę, by odsłonić twarz do pamiątkowych zdjęć. Nie tylko nie widziała nigdy podobnych luksusów, ale w ogóle nie była wcześniej w takim wielkim mieście jak Kabul.
Całe życie spędziła na afgańsko-pakistańskim pograniczu. Urodziła się w latach 70., sama nawet nie wie, kiedy dokładnie, w małej pasztuńskiej wiosce w okolicy jaskiń Tora Bora, w afgańskiej prowincji Nangarhar, kilkadziesiąt kilometrów od przełęczy Chajber, przez którą przechodzi główna droga z Afganistanu do Pakistanu. Kiedy miała sześć, może osiem lat, w jej kraju zaczęła się wojna związana z interwencją zbrojną Armii Czerwonej. Wojska radzieckie weszły, żeby wesprzeć jedną frakcję afgańskich komunistów przeciw drugiej, a wywołały krwawą wojnę domową, która trwała 10 lat. I w pewnym sensie ciągnie się do dzisiaj.
W tej wojnie, w czasie bombardowań, jakich radzieckie samoloty bardzo często dopuszczały się wobec cywili, teoretycznie pragnąc wypłoszyć z kryjówek partyzantów, zginęli oboje rodzice Szarbat. Ona z rodzeństwem na piechotę, prawie boso, przeszli przez góry do Pakistanu i podobnie jak miliony innych Afgańczyków schronili się w zorganizowanym pod Peszawarem obozie dla uchodźców.
To tam w 1984 r. sfotografował ją amerykański reporter Steve McCurry. Naciskając na spust migawki, jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że robi najsłynniejsze zdjęcie życia. Jednak gdy tylko wywołał fotografie z tego dnia i spojrzał w ogromne zielone oczy Szarbat, już czuł, że jej twarz może stać się symbolem tych wszystkich Afgańczyków, których okrutna wojna toczona w imię imperialnych interesów wygnała z ojczyzny i skazała na poniewierkę. Kilka miesięcy później fotografia trafiła na okładkę "National Geographic" i stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych zdjęć świata.
Szarbat nadal żyła w obozie dla uchodźców, nieświadoma swojej sławy. Niedługo po wizycie McCurrey'go została wydana za mąż. Dziś sama nie jest pewna, czy miała wtedy 13, czy może 16 lat. Męża znaleźli jej krewni. Nazywał się Rahmat i tak jak ona był Pasztunem. Teraz jego brat twierdzi, że jednak w odróżnieniu od Szarbat urodził się w Pakistanie, w 1988 r. dostał tamtejszy dowód osobisty i dlatego wiele lat później ona, jako wdowa po nim, miała prawo ubiegać się o pakistańskie dokumenty.
W połowie lat 90., kiedy władzę w Afganistanie przejęli talibowie i w całym kraju zapanował względny spokój, Szarbat Gula zaczęła odwiedzać swoją rodzinną wieś. Jej mąż nadal mieszkał w Peszawarze, gdzie pracował w piekarni, ale ona kursowała między górami po drugiej stronie granicy a miastem. Rodziły im się kolejne dzieci.
W 2001 r. do Afganistanu weszli Amerykanie, a rok później do Peszawaru znów przyjechała ekipa "National Geographic" ze Steve'em McCurrym. Pokazując w obozie zdjęcie nastoletniej Szarbat, w końcu trafili na kogoś, kto ją kojarzył. Odnaleziono ją i całą jej rodzinę i wtedy powstała druga seria fotografii – tych z kobietą ubraną w burkę i trzymającą w ręku tamto zdjęcie sprzed lat oraz Szarbat z odsłoniętą twarzą, na której widać bezlitosny upływ czasu i trudy jej życia.
I tyle. Międzynarodowe media trochę popodniecały się odnalezieniem słynnej Afganki, dziennikarze wrócili do swoich zajęć, a rodzina Szarbat jakoś próbowała wiązać koniec z końcem. Do Afganistanu na stałe nie chcieli wracać, bo wkrótce po obaleniu talibów w kraju znów zapanował chaos, a w góry wrócili partyzanci, którzy tym razem bili się z Amerykanami. Kilka lat temu umarł mąż Szarbat, wcześniej pochowali też najmłodszą córkę.
I świat by pewnie więcej nie usłyszał o "zielonookiej pasztuńskiej piękności", gdyby nie Pakistan. Pod koniec 2014 r. zaczął zaostrzać swoją politykę wobec ogromnej afgańskiej diaspory w okolicach Peszawaru. Pretekstem był zamach na szkołę wojskową. Zaangażowanych w niego było kilku Afgańczyków, co stało się okazją do stopniowej likwidacji obozu. Ten przez kilkadziesiąt lat przekształcił się już w osobną dzielnicę Peszawaru. Namioty częściowo zastąpione zostały przez prowizoryczne biedadomki, ale gdzieniegdzie zdarzały się też całkiem luksusowe wille. Żyje tam mnóstwo uczciwych i ciężko pracujących ludzi, lecz także przemytników, sierot, uzależnionych od heroiny włóczęgów i innych podejrzanych indywiduów, spośród których ekstremiści religijni rekrutują swoich zwolenników. Islamabad nie chciał już dłużej mieć pod swoim bokiem takiego punktu zapalnego.
Wyjazdy na masową skalę rozpoczęły się mniej więcej rok temu. Część Afgańczyków wróciła do kraju teoretycznie dobrowolnie, ale zajmujące się uchodźcami organizacje twierdzą, że ludzie ci w większości nie mieli wyjścia. Jedynym pewnym sposobem na unikniecie deportacji było wyrobienie sobie pakistańskiego dowodu tożsamości. Legalnie było go bardzo trudno zdobyć, bo nawet Afganki czy Afgańczycy urodzeni w Pakistanie lub wydani za obywateli pakistańskich nie mieli prawa do takich dokumentów. Skorumpowany urząd chętnie wyrabiał papiery za łapówki. Już po przyjeździe Szarbat Guli do Kabulu aresztowano kilku urzędników, podobno bezpośrednio zamieszanych w załatwianie dokumentów dla niej i jej dzieci.
Afgański rząd oficjalnie cieszy się z masowego powrotu rodaków do kraju. Prezydent Ghani na uroczystości z udziałem Szarbat Guli oświadczył, że "Afgański naród nigdy nie będzie kompletny, póki z zagranicy nie wrócą rzesze uchodźców". Obiecał też, że on i jego podwładni zrobią wszystko, żeby powracającym ułatwić odnalezienie się w ojczyźnie.
Jednak wiadomo, że to tylko puste obietnice. Rząd Ghaniego kontroluje już tylko połowę terytorium Afganistanu i nie jest w stanie zapewnić pracy ani bezpieczeństwa, nie mówiąc już o mieszkaniu czy nawet dostępie do wody pitnej nawet Afgańczykom z Afganistanu. Tym bardziej nie będzie mógł pomóc setkom tysięcy innych, których oficjalnie zaprasza do powrotu.
Z tego, że Szarbat Gul, prosta analfabetka z górskiej wioski, po tylu latach trudnego życia znalazła wreszcie bezpieczną przystań, należy się oczywiście cieszyć. Być może jej dzieci zdobędą wykształcenie i nie będą musiały tyle co ona wycierpieć. Pojawiła się nawet szansa na wyleczenie jej schorowanego organizmu. Ambasadorka Afganistanu w Indiach już ogłosiła, że świetna klinika z Bangalore zaprosiła kobietę na darmowe leczenie. Oczywiście to też gest wykonany pod publiczkę, którego głównym celem jest pokazanie światu: patrzcie, po raz kolejny Pakistan skrzywdził Afgańczyka, a Indie bezinteresownie mu pomagają. Jeśli jednak na tym faktycznie ma skorzystać ta samotna matka czwórki dzieci, to jest to ważniejsze niż polityka.
Niestety, nie wszyscy powracający będą mieli tyle szczęścia. Wśród 34 afgańskich prowincji na palcach jednej ręki można policzyć te naprawdę bezpieczne. Praca jest tylko w kilku dużych miastach, ale też nie dla wszystkich. Nawet stołecznym Kabulem i Heratem, który zawsze uchodził za stosunkowo spokojny, prawie co tydzień wstrząsają eksplozje. Za każdym razem ginie w nich od kilku do nawet kilkudziesięciu osób.
Afgańczyków do domu odsyłają nawet Niemcy, które do tej pory wydawały się ziemią obiecaną dla wszystkich szukających azylu. Kilka dni temu jedna z lokalnych gazet ujawniła zamiary rządu. Planuje on odmówić jakiejkolwiek ochrony i deportować około 5 proc. z prawie 250 tys. Afgańczyków, którzy w ostatnim czasie przybyli do tego kraju w poszukiwaniu bezpieczeństwa i lepszego życia.
O tym, że nie bardzo mają dokąd wrócić, najlepiej świadczy tłum kłębiący się przed kabulskim urzędem paszportowym w dzielnicy Karte Se. Na ulicy stoi w sumie kilkaset osób. Ubrane są w stroje ze wszystkich prowincji kraju – od staruszków w tradycyjnych szerokich spodniach i długich bluzach, na które narzucili już marynarki albo długie kaftany zwane tutaj czapanami, bo rano jesienny chłód daje się we znaki, i kobiet w burkach (ich różne kolory pozwalają zgadnąć, skąd przybyły ich właścicielki) poprzez wystrojonych w podarte dżinsy i kurtki bejsbolówki młodzieńców z nażelowanymi włosami, po eleganckie młode kobiety z włosami ledwo przykrytymi zwiewnymi szalami.
Część z nich nie zdecydowałaby się zostać w Afganistanie, nawet gdyby rząd zaoferował im to, co właśnie dostała powracająca po 30 latach emigracji Szarbat. Mieszkanie i praca to nie wszystko, jeśli nie wiesz, czy twój kraj przetrwa w całości kolejnych 10 lat.
Autorka była w Kabulu w końcu października w ramach projektu społeczno-edukacyjnego „Young women for social change" Stowarzyszenia Aktywne Kobiety oraz organizacji afgańskich, współfinansowanego przez program Komisji Europejskiej Erasmus+