Kiedyś był prezydentem, potężnym człowiekiem. Gdy wydawał rozkazy, ginęli ludzie, kiedy pochylał się nad mapą, prowadził ręką wojska i zakreślał granice nowego państwa. Tamtego lipcowego wieczora jechał jednak autobusem linii 73, z Nowego Belgradu na jego północne przedmieścia, do Batajnicy. Podeszło do niego dwóch mężczyzn. Powiedzieli, że musi wysiąść na następnym przystanku. Tam czekało czterech kolejnych. Na głowę wsadzili mu worek i wrzucili do samochodu. Pasażerowie patrzyli z przerażeniem. Trzy dni później się dowiedzieli, że to był on. Radovan Karadżić.
Kiedyś był prezydentem, potężnym człowiekiem. Gdy wydawał rozkazy, ginęli ludzie, kiedy pochylał się nad mapą, prowadził ręką wojska i zakreślał granice nowego państwa. Tamtego lipcowego wieczora jechał jednak autobusem linii 73, z Nowego Belgradu na jego północne przedmieścia, do Batajnicy. Podeszło do niego dwóch mężczyzn. Powiedzieli, że musi wysiąść na następnym przystanku. Tam czekało czterech kolejnych. Na głowę wsadzili mu worek i wrzucili do samochodu. Pasażerowie patrzyli z przerażeniem. Trzy dni później się dowiedzieli, że to był on. Radovan Karadżić.
21 lipca 2008 r. serbska Rada Bezpieczeństwa Narodowego poinformowała o schwytaniu przebywającego w ukryciu od 12 lat lidera bośniackich Serbów z okresu wojny w byłej Jugosławii. W komunikacie wydanym późnym wieczorem, który w następnych godzinach widzom, słuchaczom i czytelnikom przekazywały media na całym świecie, stwierdzano krótko, że "w akcji serbskich służb bezpieczeństwa schwytany i pozbawiony wolności został ścigany przez haski trybunał Radovan Karadżić". "Karadżić został przewieziony przez śledczych Trybunału ds. zbrodni wojennych do Sądu Rejonowego w Belgradzie, zgodnie z ustawą o współpracy z Międzynarodowym Trybunałem Karnym dla byłej Jugosławii".
To był szok. Schwytania ściganego za zbrodnie z czasu wojny w Bośni (w latach 1992-95) na tamtym etapie nikt po prostu się nie spodziewał. Karadżić mógł być wszędzie i mimo tego, że od lat podejrzewano, iż ukrywa się gdzieś w Serbii – być może, jak chciała najbardziej znana chyba w historii haska prokurator Carla del Ponte, dzięki protekcji miejscowych władz – wola postawienia go przed wymiarem sprawiedliwości malała. Ludzie po prostu zapominali. Pamiętali tylko ci, którzy albo wojnę przeżyli, albo postanowili poświęcić życie, by schwytać wszystkich, którzy Jugosławię utopili we krwi.
Prawdopodobnie schwytano go 18 lipca, trzy dni przed opublikowaniem komunikatu, choć oficjalna data we wszystkich dokumentach procesowych to 21 lipca. Tak twierdzi jego rodzina. Jej zdaniem zwłoka była potrzebna, by mieć czas na spokojne przygotowanie formalności przed transferem do Hagi i przesłuchanie aresztowanego bez wiedzy zachodnich wywiadów.
Karadżić w rękach policji – doniosłość tego wydarzenia dla całego procesu pokojowego w byłej Jugosławii wyrażała się najlepiej w atmosferze, jaka zapanowała w Sarajewie. Tam 21 lipca wylegli z domów ludzie. Wiwatowali, spacerowali i jeździli po mieście samochodami do bladego świtu, wymachując bośniackimi flagami i symbolami z okresu oblężenia miasta przez serbskie wojska. Stolica kraju, torturowana ponad trzy lata przez żołnierzy realizujących rozkazy ich politycznego przywódcy, teraz – po 13 latach od zakończenia wojny – na chwilę mogła zatriumfować.
Schwytanie
Co doprowadziło do zatrzymania Karadżicia? Teorii w kolejnych tygodniach i miesiącach pojawiło się kilka. Jedna z nich mówiła o telefonie wykonanym nieostrożnie przez kogoś, kto znał go w przeszłości, kogoś, z kim uciekinier miał rzadki kontakt. Podobno przechwycono go miesiąc przed zatrzymaniem, w czerwcu. Inna teoria, podawana m.in. przez chorwackie media, mówiła o tym, że to cynk od gen. Ratka Mladicia, który wtedy też jeszcze się ukrywał (został zdemaskowany i aresztowany dopiero w maju 2011 r.). Podobno obaj mieli wiedzieć nawzajem o miejscach swego pobytu i Mladić za cenę pozostania w ukryciu wydał swego bezpośredniego dowódcę i współpracownika w zbrodniach sprzed lat.
Tymczasem kilka dni po zatrzymaniu Karadżicia serbskie władze wycofały się z wersji wydarzeń mówiącej o aresztowaniu uciekiniera – niezwykle popularnego, a nawet poważanego przez dużą część społeczeństwa – własnymi siłami. Równocześnie pojawiły się protesty Rosji. Na Kremlu w dość agresywnym tonie oskarżano "zachodnie wywiady" o przerzucenie do Serbii komandosów i akcję pod osłoną nocy, bez wiedzy Belgradu. Jednak i ta teoria jest mało prawdopodobna, bo Karadżić ukrywał się 12 lat, przebywając najczęściej w Belgradzie lub jego okolicach. Gdyby Amerykanie lub Brytyjczycy o tym wiedzieli, Serbowie zostaliby po prostu zmuszeni do jego wydania.
Należy więc uznać, że przełom przyszedł wiosną 2008 r. W lutym po raz drugi prezydentem został Boris Tadić – prozachodni polityk i poniekąd następca zamordowanego w 2003 r. premiera i byłego szefa jego partii Zorana Dżindżicia. W maju do władzy doszła z kolei prozachodnia ekipa, która miesiąc później powołała rząd. Tym oto sposobem po raz pierwszy w swej nowoczesnej historii, po raz pierwszy po wojnie, Serbowie mieli władze próbujące się zbliżyć do Zachodu. Wcześniej Tadić miał związane ręce, bo krajem rządzili nacjonaliści Vojislava Kosztunicy. Jeżeli nawet Serbowie wiedzieli lub chociaż podejrzewali, gdzie może się ukrywać zbrodniarz, służby nie miały zezwolenia na jego zatrzymanie.
Tydzień przed schwytaniem Karadżicia nowym szefem służb specjalnych został jednak Sasza Vukadinović – były bliski doradca Tadicia. Nikt mimo to nie sądził, nawet po wielokrotnych deklaracjach prezydenta o potrzebie współpracy Belgradu z haskim trybunałem, powtarzanych również tamtej wiosny, że do aresztowania Karadżicia dojdzie w tak krótkim czasie. Wskazuje to na najbardziej prawdopodobny wariant wydarzeń: ktoś w serbskich służbach wiedział przynajmniej od pewnego czasu, że zbrodniarz jest w stolicy. Jego wytropienie dosłownie chwilę po zmianie politycznego kursu kraju musi wystarczyć do zrozumienia tego, jak Karadżić trafił do Holandii.
Zniknięcie
Po latach w podręcznikach i kompendiach wiedzy o Europie i świecie przełomu XX i XXI wieku pod hasłem: "Karadżić, Radovan" przeczytamy zapewne: (...) lider bośniackich Serbów poszukiwany po wojnie, w wyniku której zginęło ponad 100 tys. ludzi, po 12 latach ukrywania się przed sądem został doprowadzony przed Trybunał w Hadze.
Tych 12 lat spędzonych w Serbii nie można jednak sprowadzić do paru słów. W tym czasie zbrodniarz prowadził swoje drugie życie.
List gończy za Karadżiciem i Mladiciem haski trybunał wystawił już 25 lipca 1995 r. Niespełna dwa tygodnie po ludobójstwie w Srebrenicy, gdzie zginęło ponad 8 tys. mężczyzn i chłopców zamordowanych przez Serbów z oddziałów gen. Mladicia i gdzie zgwałcono setki kobiet, Trybunał zarzucał obu oskarżonym popełnianie zbrodni w wielu miejscach Bośni od 1992 do 1995 r.
Karadżić jednak nie od razu zaczął się ukrywać. Nawet po drugim liście gończym (16 listopada 1995 r.), w którym w 20 punktach jemu i ponownie Mladiciowi stawiano zarzuty ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości, tym razem związane tylko z pogromem w Srebrenicy, polityczny przywódca bośniackich Serbów wciąż był prezydentem proklamowanej przez niego samego 9 stycznia 1992 r. Republiki Serbskiej (RS).
Jesienią 1995 r. Republika wchodziła już w skład nowej Bośni, działania wojenne bowiem się zakończyły. Po latach horroru nastał pokój, a kat wciąż zasiadał w gabinecie, w którym podejmował decyzje o dokonywaniu czystek etnicznych, powolnym niszczeniu Sarajewa i mordowaniu jego mieszkańców, pogromach i gwałtach na głównie muzułmańskiej (boszniackiej) ludności kraju.
Dopiero po naciskach Stanów Zjednoczonych, europejskich potęg, a w końcu też deklaracji prezydenta Serbii – niewątpliwie jednego z architektów wojny – Slobodana Miloszevicia, Karadżić ustąpił ze stanowiska. 30 czerwca 1996 r., po prawie roku, oddał władzę w ręce wiceprezydent RS Biljany Plavszić, zrzekł się mandatu prezesa Serbskiej Partii Demokratycznej w Bośni i zniknął. Ktoś jeszcze zrobił mu zdjęcia dwa lub trzy tygodnie później we wsi Han-Pijesak niedaleko Banja Luki, potem jednak zapadł się pod ziemię.
Niestety nie było w tym grama dosłowności. Karadżić nie przesiedział 12 lat w bunkrze atomowym (tak m.in. ukrywał się Mladić), w jaskini w górach na południu Serbii ani w dalekim kraju, zupełnie samotny. Nie. W tym czasie prowadził drugie życie, kradnąc tożsamość mieszkańca Sarajewa, który zmarł w 1993 r., w czasie wojny. Trudno o bardziej perwersyjny przykład kata przemieniającego się w swoją ofiarę, by – chroniąc się pod jej nazwiskiem – uciekać przed sprawiedliwością.
Poszukiwany za zbrodnie ludobójstwa, zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości jeden z najbardziej znienawidzonych ludzi końca XX wieku stał się więc dr. Draganem Dabiciem. Osiedlił się pod Belgradem i ze stolicą Serbii związał na długie lata.
Doktor Dabić
Nie przyjął nowej tożsamości od razu. W 2010 r. jego brat Luka w filmie dokumentalnym stworzonym przez jedną z rosyjskich telewizji przyznał, że Radovan krążył po Serbii z własnymi dokumentami, ukrywając się w wielu miejscach, i jeszcze w 1998 r. spędził z rodziną święta Bożego Narodzenia. To wtedy widzieli się po raz ostatni. Fałszywe dokumenty zostały mu wydane w 1999 r. Zapisano w nich, że jest uciekinierem z Kosowa, gdzie właśnie kończyła się wojna z Albańczykami. Nie wiadomo, jak Karadżić je zdobył i jak po sześciu latach od śmierci udało się wskrzesić "Dragana Dabicia". Zbrodniarzowi pomogli zapewne dawni sojusznicy, nie wiadomo jednak, czy dokumenty dostał w prezencie, czy sowicie za nie zapłacił. Pieniądze wtedy miał, bo – jak okazało się dopiero po latach – wciąż pobierał pensję członkowską w Serbskiej Partii Demokratycznej. Dziwnym trafem nikt nigdy tego nie zauważył.
Karadżić to z wykształcenia lekarz, dyplomowany psychiatra. Umie się wcielać w role. Pewnego dnia, na przełomie stycznia i lutego 2002 r., pojawił się więc w Batajnicy, na północnych krańcach Belgradu i jako stary mężczyzna z bujną siwą brodą wynajął mieszkanie w jednym z bloków z wielkiej płyty.
Właściciel mieszkania spisał umowę z "Draganem Dabiciem", który nie był już jednak ani Serbem z Sarajewa, ani uchodźcą z Kosowa, lecz dawnym mieszkańcem Krajiny – przed 1992 r. regionu w Chorwacji zamieszkałego głównie przez Serbów, z którego zostali oni przepędzeni w ostatnich miesiącach wojny. Tę wersję swojej biografii Karadżić (Dabić) przedstawiał w kolejnych latach.
W wynajętym mieszkaniu spędził prawie rok, właściwie z niego nie wychodząc. Bał się. Jedynym kamuflażem była jego długa broda i zupełnie już siwe włosy. Oczy pozostawały jednak te same. Dlatego do zmiany wyglądu dołożył jeszcze okulary. Początkowo miał pieniądze, ale prawdopodobnie zaczęły mu się kończyć. Dlatego w końcu, w 2003 r. – po zabójstwie premiera Zorana Dżindżicia, gdy policja rzuciła się w wir trwającej wiele miesięcy wojny ze zorganizowaną przestępczością, prowadząc niezliczone naloty na prywatne mieszkania i domy – Karadżić postanowił zaryzykować. Wiedział, że zostając w zamknięciu, może zacząć wzbudzać podejrzenia.
Poszedł do Savy Boljevicia – ginekologa przyjmującego w prywatnej klinice. Przedstawił się jako dr Dabić, emerytowany lekarz, psychiatra i specjalista medycyny alternatywnej obdarzony wielką energią. Karadżić musiał wiedzieć, do kogo puka. Boljević interesował się tym wszystkim, prowadząc równocześnie badania nad niepłodnością. By przekonać się o jego talencie, dał Dabiciowi próbkę męskiej spermy z – jak stwierdził po latach w jednym z wywiadów – bardzo słabymi plemnikami. Doktor Dabić, leczący rzekomo dotykiem, zaczął machać wokół próbki nasienia rękami. Po 15 minutach plemniki miały wykazać większą ruchliwość. Rozmowa o pracę się powiodła.
Po pewnym czasie – ośmielony kontaktami z lekarzem i pierwszymi pacjentami – dr Dabić zaczął wyjeżdżać na spotkania i sympozja poświęcone medycynie alternatywnej. Mówił, że studiował ją w USA. Na jednym z nich poznał Milę Cicak – również zainteresowaną tą formą terapii – i zaproponował jej współpracę. Cicak stała się jego asystentką organizującą mu wizyty i pacjentów. Przenoszona z ust do ust, pocztą pantoflową sława "doktora z Ameryki" w 2007 r. uczyniła z Dabicia znanego w całym Belgradzie uzdrowiciela. Chętnym do skorzystania z usług wręczał wizytówki. Odsyłały one do strony internetowej zatrudniającej go klinki. Dabić chwalił się tam leczeniem schorzeń układu płciowego, urazów psychicznych, polineuropatii (uszkodzeń nerwów obwodowych), a nawet astmy. "Czynił cuda" – mówili pacjenci, do których po jego aresztowaniu i zdemaskowaniu dotarła serbska prasa bulwarowa.
Dabić jako psychiatra okazjonalnie odwiedzał też szpitale i konsultował schorzenia pacjentów, a w 2007 r. miał na koncie kilka artykułów w czasopismach naukowych.
Podwójna gra
W uciekinierze kłóciły się jednak dwie postawy. Z jednej strony zachowywał ostrożność, z drugiej prowadził pewien rodzaj gry, starając się wysyłać nawet wiadomości do ludzi, z którymi kiedyś był związany. Zawsze jednak robił to anonimowo.
Któregoś dnia w 2004 r. Miroslav Toholj – minister informacji Republiki Serbii (wchodzącej w skład Jugosławii w latach 1992-95) – dostał telefon. Było po północy. W słuchawce odezwał się głos i poinstruował go, by zszedł do skrzynki. W niej Toholj znalazł płytę CD. Była na niej zapisana powieść Karadżicia. Zbrodniarz się nie ujawnił, często jednak działał w ten sposób. Nocami pojawiał się w różnych sąsiedztwach Belgradu i wrzucał do skrzynek dawnych przyjaciół własnoręcznie pisane listy. Toholj nie zawiódł zresztą oczekiwań Karadżicia. Nakładem wydawnictwa, którego był współwłaścicielem, wydał "Cudowne kroniki nocy" – opowieść o Jugosławii lat 70. Książka błyskawicznie zniknęła z półek w księgarniach.
Być może więc Karadżić ulegał niekiedy pokusom ujawnienia się światu. Za inne momenty "słabości" można mu poczytywać po latach częste wizyty w jednej z małych restauracji w Batajnicy. To tam siadywał w ciepłych miesiącach przy jednym ze stolików na dworze. Na starca z sumiastą brodą patrzyli wszyscy. Nie dawało się go nie zauważyć. Ożywiał się, gdy któryś z gości wyjmował gęśle (srb. gusle) – ludowy instrument smyczkowy, w Polsce już zapomniany, ale na Bałkanach wciąż żywy, choć nie tak popularny jak dawniej. Karadżić – piewca serbskiej kultury ludowej – sam na gęślach grał od młodości i szczycił się tym, że pielęgnuje tę tradycję. W restauracji miał niekiedy prosić o pozwolenie i brał instrument do rąk. Wygrywał na nim bohaterskie pieśni, nigdy jednak nie śpiewał. Zamawiał wtedy półsłodkie czerwone wino Niedźwiedzia Krew.
Inni mieszkańcy okolicy, w której się ukrywał, zapamiętali go jako klienta jednego ze straganów. Codziennie kupował tam jedno jabłko, jedną czerwoną paprykę i jedną cebulę. Starannie je wybierał. Nie czując się do końca pewnie w najbliższym sąsiedztwie, co najmniej raz pozwolił sobie jednak na daleką podróż.
Jak poinformował 23 lipca 2008 r., pięć dni po jego aresztowaniu wydawany w Splicie dziennik "Slobodna Dalmacija", w 2006 r. zbrodniarz pojechał na 10-dniowy urlop do Chorwacji, nad Adriatyk. Wynajął mały apartament na wyspie Cziovo, połączonej mostem z antycznym Trogirem. Gdy 21 lipca 2008 r. gruchnęła wiadomość o schwytaniu go w Belgradzie, a chwilę później w telewizji i gazetach zaczęły się pojawiać pierwsze zdjęcia starca z siwą brodą, coś drgnęło w pamięci gospodarzy, którzy wynajęli mieszkanie podobnemu mężczyźnie. Odszukali jego wpis w księdze pamiątkowej. "Dragan Dabić" – podpisał się pod podziękowaniami.
Przez 10 dni spał więc pod ich dachem, kąpał się w morzu i spacerował między turystami. Gospodarze zapamiętali jedną krótką rozmowę, po której przez chwilę o coś go podejrzewali, ale z drugiej strony nie wiedzieli, co dokładnie miałoby to być. Z jednego ze spacerów wrócił i pochwalił nowo wybudowany na Cziovie kościół Wzniesienia Krzyża Pańskiego. Powiedział: "lep vam je hram", czyli "macie ładną świątynię", po chwili jednak poprawił się na: "dobra vam je crkva", co znaczy to samo. Choć oba zdania są doskonale zrozumiałe dla Chorwatów, zwróciło to jednak uwagę gospodarzy, bo pierwsze w warstwie leksykalnej nawiązuje do tradycji prawosławnej – "hram" to słowo, które w starocerkiewnej tradycji przetrwało prawie niezmienione do dziś i nim posługują się wyznawcy chrześcijaństwa obrządków wschodnich, natomiast "crkva" to po prostu "kościół" i tym jest dla katolickich Chorwatów każda świątynia. Karadżić powiedział też "lep" ("ładny") w tzw. ekawskim wariancie dialektu sztokawskiego, gdy tymczasem Chorwat najpewniej wypowiedziałby ten przymiotnik bardziej miękko, "ljep" albo nawet "lijep" (w wariancie jekawskim lub ijekawskim).
Te drobne z pozoru różnice w strukturze języka pozwalają często stwierdzić mieszkańcom byłej Jugosławii, z jakiego regionu Bałkanów pochodzi rozmówca. Karadżić mógł się przestraszyć swojej pomyłki i spróbował ją zamaskować. Sugeruje to też, że nie przedstawił się gospodarzom jako Serb, lecz może właśnie jako Chorwat, choć tych informacji dziennik nie podał.
W ostatnich miesiącach przed aresztowaniem Karadżić – dr Dabić – dość często rezygnował z jazdy autobusem linii 73. Po pracy w klinice przyjeżdżał do malarza Miny Minicia, z którym wspólnie pracował nad książką o medycynie alternatywnej. W spotkaniach często brał udział Velimir Popović – przyjaciel malarza. Popović – muzyk – też zżył się z "doktorem" i to on wielokrotnie odwoził go do Batajnicy. Nigdy jednak Karadżić nie pozwolił, by pojawił się przed jego blokiem.
Po długiej przyjacielskiej rozmowie w samochodzie wysiadał zawsze na tym samym dużym skrzyżowaniu, w miejscu, z którego do najbliższych bloków było kilkaset metrów. Mówił, że dziękuje i sobie poradzi. Popović powiedział po latach w jednym z wywiadów, że nigdy nie widział, który z czterech kierunków obiera.
Reszta życia w celi
17 lipca 2001 r. serbski tabloid "Blic" poinformował, że Karadżić został zlokalizowany w Czarnogórze (wtedy będącej jeszcze w jednej federacji z Serbią). Schwytać próbowali go podobno brytyjscy komandosi. Akcja się nie powiodła, a Londyn miał stracić wtedy 10 ludzi, zabitych przez ochronę poszukiwanego. Ochrona ta, składająca się rzekomo z trzech kręgów ludzi – dawnych żołnierzy i najemników sowicie opłacanych przez nigdy nie zidentyfikowane, bo zapewne nieistniejące źródła – podobno nie pozwoliła komandosom na przechwycenie dawnego lidera bośniackich Serbów.
"Blic" był w błędzie. Po latach okazało się też, że do schwytania zbrodniarza komandosi nie byli wcale potrzebni. Miesiąc po swoich 63. urodzinach, 18 lipca 2008 r., Karadżić wracał do domu sam. Po czwartkowym wyroku haskiego Trybunału wie też, że sam spędzi następnych 40 lat w celi.
W trakcie trwania procesu do niczego się nie przyznał. Czasami narzekał na jedzenie. Brakowało mu świeżej papryki, cebuli i wina.