Co czwarty polski okręt jest już tak zużyty, że teoretycznie powinien trafić na złom. Zdecydowana większość pozostałych jest już tego bliska. Pomimo powtarzanych od lat szumnych zapowiedzi wielkiej modernizacji polska flota znajduje się w stanie zawałowym. Nadziei na szybką zmianę tego stanu nie ma, a tymczasem Rosja wydatnie wzmacnia swoją Flotę Bałtycką.
Obecnie szereg polskich okrętów pływa tylko po to, aby służący na nich marynarze mieli miejsce do szlifowania swoich umiejętności, a politycy nie musieli tłumaczyć pogorszenia się statystyk w papierach.
– Obecną sytuację można określić jako zapaść. Sprzęt na pewno nie odpowiada potrzebom współczesnego pola walki – mówi Tomasz Dmitruk, redaktor portalu "Dziennik Zbrojny". Zaznacza przy tym, że znacznie lepiej jest z wyszkoleniem marynarzy, bo trenować mogą nawet na starych okrętach.
Nie zmienia to faktu, że cztery z pięciu okrętów podwodnych mają już ponad pół wieku i nigdy nie przeszły poważniejszej modernizacji. Wszystkie niszczyciele min są tak samo wiekowe i w tym roku stuknie im ponad 50 lat w służbie. W przypadku większości pozostałych okrętów jest tylko trochę lepiej. Najnowszy polski okręt wszedł do służby w 1994 r., czyli ma już 23 lata.
Pływające muzeum
W większość flot zakłada się, że po służeniu przez około ćwierć wieku jednostka powinna przejść gruntowny remont i modernizację. W efekcie otrzymuje się w znacznej mierze nowy okręt, który może pływać przez kolejne kilkanaście lat albo i ćwierć wieku. Natomiast bez takiego zabiegu przydatność jednostki staje się dyskusyjna. Tak właśnie jest z niemal wszystkimi polskimi okrętami.
Według informacji ujawnionych przez wojsko w listopadzie spośród łącznie 81 polskich okrętów, aż 66 jest wyeksploatowanych w ponad 75 proc. Oznacza to, że powoli zbliżają się do granicy, którą konstruktorzy uznawali za umowny okres ich przydatności do użycia. Ich uzbrojenie i elektronika są przestarzałe, a mechanizmy zużyte. Co więcej, 21 okrętów już przekroczyło tą granicę, czyli teoretycznie powinny trafić na złom.
Problemy związane z wykorzystywaniem sprzętu mającego ponad ćwierć wieku, który nie przeszedł żadnych poważnych modernizacji, można sobie wyobrazić, patrząc na postępy w technice cywilnej. Telefon stacjonarny z lat 80., owszem, zadzwoni na wybrany numer tak samo dobrze jak współczesny smartfon i będzie może odporniejszy na uszkodzenia, ale nie zrobi całego mnóstwa innych rzeczy, który może nowocześniejszy sprzęt. Jest to porównanie daleko idące, ale pozwala sobie wyobrazić, że większość polskich marynarzy służy na okrętach projektowanych w czasach, kiedy szczytem techniki w Polsce były faksy, a rządził Gierek. Na współczesnym polu walki, owszem, będą mogły wykonywać swoje podstawowe zadania, ale dysponujący nowocześniejszym sprzętem wróg zrobi to znacznie skuteczniej.
W najbliższych latach planuje się wydać niemal pół miliarda złotych na remont kilkunastu polskich okrętów, lecz będą to jedynie dość powierzchowne zabiegi, bez gruntownego odmłodzenia wyposażenia. W efekcie będą mogły służyć kolejne lata, ale nadal pozostaną przestarzałe. Jak mówi Dmitruk, jeszcze w 2012 r. wojskowi zakładali, że do 2030 r. żaden z tych obecnie istniejących okrętów nie powinien już pływać. Dzisiaj nie wydaje się to już takie pewne, bo po prostu może nie być czym ich zastąpić. – Plany dostosowuje się do bieżącej sytuacji – dodaje.
Miało być pięknie
Takiej sytuacji zawałowej miał zapobiec wielki program modernizacji technicznej wojska, zapowiedziany i sformułowany jeszcze za rządów PO. W 2014 r. deklarowano, że do 2022 r. na marynarkę zostanie wydane 15,2 mld złotych, co pozwoli na jej gruntownie odmłodzenie. Zaprezentowano cały szereg projektów o swojsko brzmiących nazwach, takich jak: Orka, Czapla, Miecznik, Ostryga czy Kormoran. Wydawało się, że po dwóch dekadach całkowitego zaniedbywania Marynarki Wojennej wreszcie czeka ją lepsza przyszłość.
Jednak wyszło jak zawsze. Dzisiaj powinien już trwać cały szereg poważnych programów budowy okrętów, a pierwsze z nich powinny być wykańczane lub dostarczane marynarzom. Tymczasem realnie i w miarę zgodnie z planem prowadzony jest tylko jeden program – budowy nowego niszczyciela min Kormoran II. Gdyńska Stocznia Remontowa wraz z szeregiem poddostawców wykazali się, jak na polski przemysł zbrojeniowy, wyjątkową fachowością i okręt jest już poddawany ostatnim testom. Opóźnienie wynosi zaledwie kilka miesięcy. Kolejne dwa okręty tego typu powinny zostać niedługo zamówione i – pozostaje mieć nadzieję – równie sprawnie zbudowane.
Drugim udanym i zarazem największym programem modernizacji MW jest stworzenie Nabrzeżnego Dywizjonu Rakietowego. To jednostka uzbrojona w norweskie rakiety NSM, odpalane z lądu i przeznaczone do niszczenia okrętów. To bardzo nowoczesny i przydatny sprzęt. Jednak sam fakt, że obecnie najsilniej uzbrojony i najnowocześniejszy element polskiej MW to ciężarówki z rakietami, dużo mówi o jej stanie.
Kluczowe elementy programu budowy okrętów są w powijakach, a terminy ich realizacji coraz bardziej odsuwają się w przyszłość. Dla przykładu – początkowo zakładano, że największe nowe okręty MW, trzy korwety Miecznik, zostaną zbudowane w latach 2017–19. Według najnowszych deklaracji MON pierwsza pojawi się w 2024 r. Po niemal dwóch latach przygotowań postępowanie zostało w minionym roku anulowane i rozpoczęte od nowa. Podobnie jest z trzema nowymi okrętami podwodnymi Orka – według pierwotnych planów powinna już trwać budowa pierwszego, a tymczasem MON nadal jest w fazie analizowania i szykowania koncepcji ich zakupu. Pierwszy okręt być może trafi do marynarzy w latach 2024–25. Przykłady można by mnożyć.
– Padało dużo deklaracji, a jest mało faktów na ich poparcie – mówi Dmitruk i zaznacza, że choć teoretycznie MON pod rządami PO i PiS tak samo deklaruje, że modernizacja floty to jeden z priorytetów, to w rzeczywistości tego nie widać.
Jest jak zawsze
Dlaczego plany modernizacji trafiły na mieliznę? Podstawowym problemem jest to, że od początku były mało realistyczne. Już kiedy je wstępnie prezentowano w latach 2012–13, podniosły się głosy ekspertów, że założone terminy są zbyt ambitne i nie wiadomo, skąd wziąć tyle pieniędzy. MON zapewniał jednak wówczas, że wszystko się uda. Szkopuł w tym, że wszystkie największe wydatki i faktyczne rozpoczęcie budowy większości okrętów założono na po 2017 r., czyli dwa lata po wyborach. Wiele umów miało być podpisywanych jeszcze za rządów PO w 2015 r., ale nic z tego nie wyszło.
Kiedy do władzy doszedł PiS, przeprowadzono audyt całego Programu Modernizacji Technicznej i oznajmiono, że jego koszty zostały niedoszacowane o około 100 mld złotych, czyli niemal o 100 proc., bo pierwotnie planowano wydać na odmłodzenie sprzętu polskiego wojska w latach 2013–2022 nawet 130 mld złotych. Przygotowano też zmodyfikowany harmonogram modernizacji, w którym Marynarkę Wojenną uznano za jeden z pięciu priorytetów. Pomimo tego wyróżnienia, w praktyce nowy plan zakładał odsuwanie terminów realizacji większości programów okrętowych na później. Historia się powtarza, bo kolejny rząd odkłada największe wydatki na okres poza swoją kadencją.
Dodatkowym problemem jest zapaść, w jakiej znajduje się Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni. Teoretycznie to strategicznie ważny zakład, w którym przy pomocy firm zagranicznych miała powstać większość nowych okrętów. Problem w tym, że już od 2011 r. znajduje się on w stanie upadłości. Kiedy w 2016 r. anulowano przetarg na budowę korwet Miecznik i okrętów patrolowych Czapla, za główny powód podano niezdolność gdyńskiej stoczni do realizacji tak ambitnego zadania. Jednak jak zaznacza Dmitruk, do dzisiaj w sposób jasny nie wytłumaczono tej decyzji i jest możliwe, że po prostu chciano odsunąć w czasie prace nad okrętami ze względów finansowych.
Problemem jest też niewydolność administracji wojskowej i zmiany koncepcji. Kiedy w 2012 r. przedstawiono propozycję wielkiego programu modernizacji całego wojska, w praktyce zażądano od zajmującego się zakupami sprzętu Inspektoratu Uzbrojenia nadzwyczajnego wysiłku. Podobnie od Sztabu Generalnego, który określa wymagania, jakie ma spełniać kupowany sprzęt. W sprawnej pracy nie pomagał brak konsekwencji, który można prześledzić na przykładach okrętów podwodnych Orka. Początkowo mówiono po prostu o zbudowaniu trzech w Polsce. Potem postanowiono dodać im do uzbrojenia rakiety dalekiego zasięgu, znacząco komplikując cały proces zakupu. Z czasem pojawiła się jeszcze koncepcja budowania okrętów wspólnie z innym państwem NATO (prawdopodobnie Norwegią). Oznacza to jednak jeszcze raz skomplikowanie prac. Efekt jest taki, że postępowanie mające na celu zakup okrętów podwodnych od czterech lat jest w fazie analiz i koncepcji, choć niedawno szef MON Antoni Macierewicz zapewnił, że jeszcze w 2017 r. zostanie podpisany kontrakt.
Rosja nie śpi
Podczas gdy Polska w ten sposób marnotrawi czas, jedyny potencjalny przeciwnik nie czeka. Rosja w ostatnich latach zaczęła istotnie wzmacniać potencjał swojej Floty Bałtyckiej, która uprzednio też była bardzo zaniedbana. Jej główne siły to dwa niszczyciele, dwie fregaty, sześć korwet, około dziesięciu małych okrętów rakietowych i dwa okręty podwodne. Dodatkowo liczne jednostki patrolowe i desantowe. Z tej listy najnowocześniejsze okręty to szóstka dostarczonych w ostatnich latach korwet – cztery większe typu Stierieguszczij i dwie mniejsze Bujan. To stosunkowo niewielkie, ale silnie uzbrojone jednostki, których Rosjanom mogą pozazdrościć polscy marynarze. Dodatkowo w Obwodzie Kaliningradzkim są rozmieszczone rakiety przeciwokrętowe, w tym najnowsze systemu Bastion.
W ogólnym rozrachunku rosyjska flota na Bałtyku jest znacznie silniejsza od polskiej, która bez wsparcia sojuszników z NATO już teraz mogłaby jedynie z poświęceniem bronić się do ostatku sił. Bez modernizacji sytuacja będzie tylko się pogarszać. To niepokojące choćby w kontekście konsekwentnie forsowanego pomysłu dywersyfikacji dostaw surowców energetycznych do Polski, które mają w coraz większym stopniu przybywać morzem.
Nie chodzi przy tym o budowę potężnej floty, która będzie mogła swobodnie pobić rosyjską Flotę Bałtycką. Polsce potrzebne są skromniejsze, ale odpowiednio skrojone siły, które pozwolą zapewnić bezpieczeństwo wybrzeża i szlaków żeglugowych, którymi transportowane jest 30 proc. ładunków stanowiących polski handel zagraniczny. Obecna sytuacja nie napawa jednak optymizmem. Jak mówi Dmitruk, tylko szybkie decyzje mogą uratować sytuację. – Jeśli ich nie będzie, to zaczniemy zbliżać się do faktycznej likwidacji MW – mówi ekspert.