Dla mieszkańców małej hiszpańskiej wioski Palomares miał to być poniedziałek jak wszystkie inne. Ciszę poranka przerwał jednak potężny huk dobiegający z nieba. 10 km nad dachami wioski rosła kula ognia, a ku ziemi powoli opadały płonące szczątki samolotów. Mieszkańcy wsi nie mieli jeszcze pojęcia o tym, że spadały na nich cztery amerykańskie bomby termojądrowe.
Katastrofa nad Palomares wydarzyła się dokładnie pół wieku temu. W poniedziałkowy poranek 17 stycznia 1966 r. na hiszpańskim niebie zderzyły się dwa amerykańskie samoloty – bombowiec strategiczny B-52 i latająca cysterna KC-135. Chwila nieuwagi lotników spowodowała wypadek, który kosztował Amerykanów życie siedmiu ludzi, miliardy dolarów i poważny uszczerbek na prestiżu.
Reakcję USA na katastrofę śledził cały świat, zwłaszcza że doszło do skażenia substancjami promieniotwórczymi, a jednej z bomb nie udało się znaleźć przez trzy długie miesiące.
Broń zagłady na patrolu
Do katastrofy doszło w efekcie zimnowojennej rywalizacji mocarstw i strachu Waszyngtonu przed niespodziewanym radzieckim uderzeniem jądrowym. Stratedzy Pentagonu obawiali się, że ZSRR może zaatakować znienacka i zniszczyć większość amerykańskich bombowców strategicznych jeszcze na pasach startowych. Podjęto więc wiele środków zaradczych – jednym z nich było utrzymywanie części maszyn w powietrzu, w pełni gotowych do ataku na ZSRR. Ich loty opatrzono kryptonimem Chrome Dome.
17 stycznia 1966 r. niespodziewanie zakończył się właśnie jeden z takich lotów. Bombowiec B-52G wystartował do niego dzień wcześniej z bazy Seymour Johnson w Karolinie Północnej. Siedmioosobowa załoga pod dowództwem majora Larry'ego Messingiera miała pod swoją pieczą cztery bomby termojądrowe B28. Każda miała maksymalną moc 1,1 megatony, czyli ponad 60 bomb zrzuconych na Hiroszimę. Jedna wystarczyłaby do zrujnowania dużego miasta.
17 stycznia rano bombowiec był już w drodze powrotnej do USA. Jego wcześniejsza trasa wiodła nad Atlantykiem, Hiszpanią, Morzem Śródziemnym i Adriatykiem. B-52 krążył godzinami w pobliżu granic Jugosławii, czekając na ewentualny rozkaz ataku na ZSRR. Załoga była w powietrzu od kilkunastu godzin i odczuwała już zmęczenie. Przed sobą jednak miała jeszcze niemal 10 godzin lotu do domu i tankowanie w powietrzu nad południową Hiszpanią, bez którego nie byłoby szans na dotarcie do USA.
Niespodziewane uderzenie
Pobranie paliwa z latającego tankowca KC-135 miało być rutynowe. Piloci lotnictwa strategicznego USA (SAC) trenowali je do znudzenia. Przeprowadzenie go w sposób bezbłędny było jedną z podstawowych umiejętności, których od nich wymagano. Nie oznaczało to jednak, że był to manewr prosty czy bezpieczny. Tankowanie w powietrzu wymaga wyjątkowego kunsztu od pilota, zwłaszcza zasiadającego za sterami wielkiego i ociężałego bombowca strategicznego B-52.
17 stycznia 1966 r. pogoda była jednak dobra, a major Messingier przeprowadził w swojej karierze już setki takich manewrów. Wraz z drugim pilotem B-52, porucznikiem Michaelem Rooneyem do ostatniej chwili nie przeczuwał katastrofy. Spokojnie umieścili swój samolot tuż pod ogonem KC-135. Wystający z tankowca bom służący do przetaczania paliwa zniknął z ich pola widzenia i znajdował się nad grzbietem bombowca. Jego operator, leżący w specjalnym stanowisku na dnie KC-135, powinien go naprowadzić na zawór i połączyć obie maszyny. To on powinien również informować załogę bombowca, gdyby zaczęła się zanadto zbliżać w wyniku zawirowań powietrza czy niepotrzebnego ruchu sterem. Tym razem jednak tego nie zrobił.
Gdy piloci B-52 czekali na znajomy wstrząs oznaczający połączenie z tankowcem, nieoczekiwanie ich maszyną gwałtownie rzuciło. Nie mogli tego widzieć, ale bom paliwowy wbił się w grzbiet bombowca. – Jakby rozwarły się bramy piekieł – wspominał po latach Ronney. Za oknami kabiny przeleciały płomienie, w których skrył się wiszący kilkanaście metrów nad nim KC-135. Bombowiec przestał odpowiadać na ruchy sterem, zwalił się na skrzydło i zaczął spadać. Nie było czasu na myślenie. Messingier dał rozkaz opuszczenia maszyny. Jeszcze zanim go wypowiedział, jego koledzy sami zaczęli uruchamiać swoje katapulty.
Uwolniony ładunek
Oszołomiona gwałtownym wystrzeleniem z samolotu załoga B-52 nie widziała wiele w kolejnych minutach. Niektórzy cierpieli od ran i poparzeń, a wszyscy modlili się, aby płonące szczątki nie podpaliły im spadochronów, co oznaczałoby gwałtowną śmierć. Nieco więcej widzieli członkowie załogi drugiej pary B-52 i KC-135, która przeprowadzała tankowanie około 1,5 km dalej. Lotnicy zauważyli silną eksplozję i opadające ku ziemi płonące szczątki. Jako pierwsi poinformowali dowództwo o problemach i zawrócili z kursu, aby dokładnie ocenić sytuację. Przelatując na małej wysokości jednoznacznie potwierdzili, że doszło do katastrofy. Niecałą godzinę po zderzeniu dowództwo SAC ogłosiło alarm Broken Arrow (ang. Złamana Strzała), który oznacza wypadek z udziałem broni jądrowej.
W tym czasie mieszkańcy Palomares nie do końca rozumieli, co się wokół nich dzieje. Na ich pola i do morza spadł deszcz płonących szczątków, z których niektóre miały po kilkanaście metrów długości. Szybko naliczyli też pięć spadochronów na niebie. Cztery z nich należały do tych członków załogi B-52, którym udało się katapultować. Trzej ich koledzy zginęli – dwaj natychmiast w eksplozji, a trzeci katapultował się, ale jego spadochron nie otworzył się w wyniku uszkodzeń. Cała załoga latającej cysterny zginęła natychmiast. Ich samolot został rozerwany na kawałki eksplozją około 50 ton paliwa, wywołaną zderzeniem obu maszyn.
Piąty spadochron należał natomiast do jednej z bomb, które zostały wyrzucone z luków bombowca, gdy ten się rozpadł. W wypadku tej jednej systemy zadziałały, jak powinny i spadochron otworzył się, spowalniając opadanie. W warunkach bojowych miało to na celu umożliwienie bombowcowi ucieczkę z rejonu eksplozji. Podczas wypadku zapewniało zaś, że bomba uderzy w ziemię dość łagodnie i nie zostanie zniszczona. Na szczęście dla Hiszpanów, a na nieszczęście Amerykanów, wiatr zniósł sprawną bombę nad morze i wpadła ona do wody kilka kilometrów od brzegu.
Pozostałe bomby upadły na pola pod Palomares. Ich spadochrony prawdopodobnie zostały uszkodzone przez szczątki samolotów. W efekcie dwa ładunki uderzyły w ziemię z wielkim impetem i wybuchły.
Na szczęście zadziałały systemy bezpieczeństwa i nie doszło do eksplozji jądrowej. Wybuchły jedynie klasyczne ładunki wybuchowe, które mają za zadanie zainicjować reakcję łańcuchową w pierwszym stopniu bomby termojądrowej. Choć uniknięto najgorszego, to wybuchy i tak rozrzuciły po okolicy kilkadziesiąt kilogramów radioaktywnego plutonu i uranu.
Wybuchy na małą skalę
Jako pierwsi pomocy lotnikom udzielili Hiszpanie. W ciągu dwóch godzin na miejscu pojawili się też Amerykanie, w tym zespoły specjalnie szkolone do radzenia sobie z takimi katastrofami. Po zadbaniu o rannych lotników i stwierdzeniu, że jakimś cudem nie ucierpiał żaden cywil, priorytetem stało się znalezienie bomb. Wieczorem pierwszego dnia natrafiono na tę, która upadła na ziemię, ale nie wybuchła. Zrządzeniem losu uderzyła w strome zbocze wydmy, które wyhamowało jej upadek. Była niemal nietknięta.
Rankiem następnego dnia zlokalizowano dwie kolejne bomby, a raczej to, co z nich zostało. Resztki jednej znajdowały się w głębokim na 2 m kraterze na polu pomidorów, wokół którego stwierdzono silne skażenie. Pozostałości drugiej znajdowały się w granicach Palomares, również na dnie krateru, wokół którego szalały liczniki Geigera. Łącznie skażeniu uległo około 260 ha, z czego część silnemu.
Na mocy umowy z rządem hiszpańskim amerykańskie wojsko zdjęło najbardziej skażoną warstwę gruntu i wywiozło do USA 1,3 tys. metrów sześciennych ziemi załadowanej do beczek. Problem nie został jednak rozwiązany skutecznie. Do dzisiaj w okolicach Palomares występują miejsca podwyższonego promieniowania. W październiku 2015 r. rządy Hiszpanii i USA zawarły porozumienie o kolejnej rundzie "rekultywacji" ziemi w rejonach upadku bomb.
Trzy miesiące pełne nerwów
Znacznie większym problemem okazało się uprzątnięcie ostatniej bomby. Zniesiony wiatrem ładunek wpadł do wody kilka kilometrów od brzegu na oczach lokalnego rybaka Simo Ortesa. Mężczyzna wskazał Amerykanom przybliżony obszar, w którym na dnie powinna leżeć bomba, ale jej znalezienie okazało się bardzo trudne. Mozolne poszukiwania przy pomocy nurków, batyskafów i robotów zajęły dwa miesiące. Bombę zlokalizowano dopiero 17 marca na głębokości 780 m. Leżała na stromym zboczu podmorskiego kanionu Rio Almanzora, którego dno znajduje się na około 2,5 km głębokości.
Pierwsza próba podniesienia bomby z dna skończyła się porażką. Podczas jej wyciągania na powierzchnię pękła lina i bomba ponownie pogrążyła się w toni. Odnaleziono ją po raz drugi 2 kwietnia, po dwóch długich i nerwowych tygodniach. Wojskowi obawiali się, że ładunek ześlizgnął się po stromym zboczu w głąb kanionu, gdzie byłoby bardzo trudno go odnaleźć. Na szczęście utknął tylko nieco ponad 100 m głębiej, na 893 m.
Kolejna próba podniesienia bomby również była bliska zakończenia się katastrofą, bo podwodny robot, który miał zaczepić do niej linę, zaplątał się w jej spadochron. Z braku alternatywy postanowiono wyciągnąć całość na raz. Bomba i robot okazały się tak silnie splecione, że ryzykowne zagranie się opłaciło. 7 kwietnia, niemal trzy miesiące po katastrofie, zagubiony ładunek znalazł się na powierzchni.
Koszty długofalowe
Choć Amerykanom w końcu udało się odzyskać wszystkie bomby lub to co z nich zostało, a teren katastrofy został względnie uprzątnięty, to skutki całego incydentu były długotrwałe. USA otrzymały dotkliwy cios wizerunkowy. Katastrofę, czy raczej usuwanie jej skutków relacjonowały media. Cała sprawa była bulwersująca dla Europejczyków, bowiem nic podobnego nigdy wcześniej ani nigdy później nie przydarzyło się w Europie.
Wzburzenie wywoływała zwłaszcza skrytość Amerykanów. Operacja Chrome Dome i wszystko, co związane z bronią jądrową, było tajne. Wojsko nie ujawniało więc wielu szczegółów tego, co działo się w Palomares, rodząc spekulacje i podejrzenia. Rząd generała Franco dla uspokojenia opinii publicznej oficjalnie krytykował Amerykanów i zakazał im dalszych lotów nad krajem. Jednak organizatorów małych demonstracji przeciw polityce USA wtrącono do więzienia. Ogólnie współpracy wojskowej z USA nie zerwano.
Katastrofa w Palomares zwiastowała jednak koniec lotów bombowców z bronią jądrową na pokładzie. Gdy niemal dokładnie dwa lata później inny B-52 rozbił się na Grenlandii, Pentagon zdecydował, że ryzyko związane z operacją Chrome Dome jest zbyt duże. Postanowiono ją zakończyć i zaufać sprawności będących nadal nowinką rakiet międzykontynentalnych.