Długotrwałe bieganie grozi kobiecie powiększeniem objętości ud i łydek, owłosieniem klatki piersiowej, a nawet wypadnięciem macicy. Każdy dystans powyżej ośmiuset metrów jest dla płci pięknej nieodpowiedni. Skromna studentka dziennikarstwa Kathy Switzer rzuciła wyzwanie tym bredniom. I zmieniła historię.
W latach 60. ubiegłego wieku działo się że hej. Człowiek poleciał w kosmos. Po raz pierwszy przeszczepiono serce. Zaczynał raczkować internet. Nadciągała rewolucja seksualna.
Milowe kroki, epokowe wydarzenia. Nie zmieniał się za to męski punkt widzenia na czynność tak prostą, jak bieganie. Kobiety nie mogły startować na długich dystansach, o maratonach nie wspominając.
Trzęsącym światowym sportem panom, w przytłaczającej większości mocno podstarzałym i równie mocno zapuszczonym, nie mieściło się w głowach, by zdrowa na umyśle kobieta porwała się na takie szaleństwo. Zadania były jasno ustalone - żona miała kochać męża, to przede wszystkim. Miała wychowywać dzieci i podgrzewać domowe ognisko. Koniec, kropka.
Kathrine Virginia Switzer, Amerykanka urodzona w Niemczech, nazywana przez przyjaciół Kathy, pokazała, że kobiety chcą więcej. Że więcej mogą.
Bo wygląda mało seksownie
Do sprzeczki doszło w czasie jednego z treningów w połowie grudnia 1966 roku. Kathy studiowała dziennikarstwo na Syracuse University. Co z tego, że lubiła biegać, skoro na uczelni nie istniała drużyna dla dziewczyn. Z każdej strony słyszała, że kobieta wygląda w biegu mało seksownie, że to, że tamto.
Wpadła na prosty pomysł - wprosiła się do przełajowej drużyny męskiej, którą trenował 50-letni Arnie Briggs.
Arnie był nią zachwycony. Często opowiadał o Maratonie Bostońskim, który do wtedy pokonał 15 razy. Tamtego grudniowego dnia Kathy nie wytrzymała. - Przestańmy wreszcie gadać o tym cholernym maratonie, tylko go przebiegnijmy – wypaliła.
Trenera zamurowało. - Jak to przebiegnijmy? Kobiety nie mogą startować w maratonach – odpowiedział.
- Roberta Gibb pokonała go rok temu – broniła się Kathy.
Prawda. A przed Gibb były na świecie i inne zawodniczki, ale skoro rywalizowały nieoficjalnie - bo innego wyjścia nie było - trudno wskazać tę pierwszą, która pokonała królewski dystans. W statystykach rola ta przypadła Marie-Louise Ledru z Francji, która w roku 1918 pobiegła w Paryżu.
Jak było z Bobby Gibb? Zgłosiła się do imprezy w Bostonie, dostała jednak listowną odpowiedź, że kobiety fizycznie nie są w stanie sprostać takiemu wysiłkowi. Nic sobie z tego nie robiła, nie z Bobby takie numery. Przed startem ukryła się krzakach, a potem - opatulona w bluzę z kapturem - wmieszała w tłum zawodników. Dotarła do mety, bez numeru, bez pomiaru czasu. Czyli nieoficjalnie. W wynikach jej nazwisko nie figurowało, więc sprawą nikt się nie przejmował.
K.V. Switzer plus trzy dolary wpisowego
Opowieścią o Gibb trener Briggs wkurzył się na dobre, tak bardzo, że podniósł głos. - Wiem, że jeżeli jakaś kobieta może tego dokonać, to właśnie ty. Ale najpierw musisz mi to udowodnić. Jeżeli pokonasz ten dystans na treningu, sam cię zawiozę do Bostonu – wykrzykiwał.
Pewnie nie wiedział, że dał dziewczynie to, czego potrzebowała. Wyzwanie. Cel.
Trzy tygodnie przed maratonem wyruszyli na decydujący sprawdzian. Pokonali 26 mil, a po chwili wytchnienia kolejne pięć. Wyszło 50 km, prawie o osiem więcej niż dystans maratonu. Wyściskali się, uronili łzę. Nazajutrz Briggs przyszedł do akademika i poprosił, by Kathy wypełniła formularz. Już wiedział, na co stać tę niesamowitą dziewczynę.
Zgłosiła się jako K.V. Switzer. Krążą legendy, że zrobiła to specjalnie, by nie wiedziano, że jest kobietą. Nieprawda. Podpisała się tak jak zawsze. I wpłaciła trzy dolary wpisowego. Jej chłopak Tom Miller - obiecujący kulomiot i były futbolista - oświadczył, że skoro tak, to on też biegnie. Trenować nie musi, bo skoro dziewczyna da radę, da i on. Poza tym jest wystarczająco wysportowany, więc o co chodzi.
Kathy martwiła się, denerwowała, nie wiedziała, co ją czeka. Już na miejscu, z bostońskiego hotelu, zadzwoniła do rodziców. – Dziecko, wszystko będzie dobrze – powiedział do słuchawki tata. Poczuła ulgę. I wdzięczność.
"Do diabła, wynoś się z mojego biegu"
W środę 19 kwietnia 1967 roku od rana lało i wiało jak jasna cholera. Potem zaczął prószyć śnieg. Arnie powiedział, że będą potrzebowali dużo paliwa, w czasie śniadania Kathy niczego sobie zatem nie żałowała. Bekon, jajka, naleśniki, tosty, sok i kawa z mlekiem - pochłaniała wszystko.
W czasie rozgrzewki inni biegacze patrzyli na nią jak na przybysza z innej planety. Najpierw było niedowierzanie, potem uśmiechy i pozdrowienia. Nie usłyszała żadnego, ale to żadnego złego słowa.
Czuła się szczęśliwa, kiedy wreszcie ruszyli. Szkoda tylko, że na strój, który sobie przygotowała - czyli kuse szorty i równie kusą koszulkę, by ładnie wyglądać - zrobiło się za zimno, więc na razie miała na sobie stary szary dres.
Już po dwóch milach w pobliżu pojawił się samochód sędziowski, a za nim ten wiozący dziennikarzy i fotoreporterów. Tuż za sobą Kathy usłyszała dziwne dźwięki. Obejrzała się i zobaczyła najwścieklejszą twarz, jaką kiedykolwiek widziała. Jock Semple, dyrektor maratonu. Złapał ją za ramiona i wrzasnął: "Do diabła, wynoś się z mojego biegu". W amoku próbował z niej zedrzeć numer startowy.
– Jock, zostaw ją, to moja zawodniczka, jest okej - prosił trener Briggs.
Semple nie reagował, wciąż szarpał Kathy, na siłę chciał ją ściągnąć z trasy. Nie miał pojęcia, bo niby skąd, kim jest mężczyzna, który się na niego rzucił. Tom - czyli ponad 100 kilogramów agresji, testosteronu i siły - zdzielił sędziego tak, że ten jak kłoda, jak pięściarz po nokaucie padł na ulicę.
Briggs zrobił wielkie oczy, nie wierząc w to, co widzi. – Leć, zasuwaj jak cholera – krzyknął do Kathy.
Zasuwała i płakała. Trochę ze wściekłości na tę absurdalną sytuację, a przede wszystkim z panicznego strachu, że Tom tego człowieka zabił.
Że kobiety to siła
Pół mili dalej Semple, podwieziony samochodem, znowu na nią napadł. Najpierw ucieszyła się, że dyrektor żyje. Potem usłyszała, jak inni biegacze stają w jej obronie. Wszyscy, jak jeden mąż. Wygarnęli dyrektorowi, co o nim myślą i co ma zrobić. W słowach, których Kathy nawet po latach nie chce publicznie wypowiadać.
Zadziałało, biegła dalej. To wtedy zrozumiała, że nic już nie będzie takie, jak było. Że właśnie zmieniło się jej życie. Że przede wszystkim musi, choćby nie wiem co, dotrzeć do mety, by pokazać Semple'owi i jemu podobnym, na co stać kobiety. Że kobiety to siła.
Z tych myśli wyrwał ją Tom. Domyślał się, jak ta historia się skończy - zdyskwalifikują go za pobicie, wyrzucą z reprezentacji, nie pojedzie jako młociarz na wymarzone igrzyska. – To wszystko twoja wina – wypalił do Kathy i przyspieszył, zostawiając ją w tyle.
Znowu ryczała. I biegła dalej.
Dałby jej klapsa
Maraton ukończyła, w czasie - co jest zupełnie nieistotne - 4 godzin i 20 minut. Stopy, skarpety i buty miała we krwi, ale co tam. - Dorosłam w trakcie tego biegu. Na starcie byłam młodą dziewczyną, na mecie doświadczoną kobietą - wyznała po latach.
Ona nie ma pojęcia, jak dużo zrobiła. Nie dla biegaczek, a dla kobiet na całym świecie.
Lennie Tucker, przyjaciółka Switzer
- Gdyby panna Switzer była moją córką, przewinąłbym ją przez kolano i dał klapsa - skomentował burzę, która wybuchła, rządzący Bostońskim Związkiem Sportowym Will Cloney.
Toma, który miał potężny kryzys, dogoniła i przegoniła. Dotarł do mety godzinę po niej. Pobrali się w roku 1968, rozwiedli pięć lat później. Z Semple'em – tak, to prawda - zostali przyjaciółmi. Była mu wdzięczna, że tak wpłynął na jej losy. Przy jakiejś okazji dała mu nawet soczystego buziaka. - Wtedy myślałam, że jako szef najzwyczajniej wykorzystywał swoją władzę. Dzisiaj wiem, że był typowym mężczyzną tamtych czasów - mówi pani Switzer.
Nogi nie tak zabójcze
Tak jak chciała, została dziennikarką. Założyła klub biegowy dla kobiet, nazwała go "261 Fearless", czyli "261 Nieustraszonych". 261 to numer, z którym startowała w Bostonie. Napisała książkę "Marathon Woman". Jest jedną z bohaterek, obok między innymi Hillary Clinton i Oprah Winfrey, filmu dokumentalnego "Women Who Make America". Cały czas działa na rzecz równouprawnienia w sporcie.
Niedawno, równo 50 lat po tamtym pierwszym starcie, była gościem honorowym Maratonu Bostońskiego 2017. Gościem, który - rzecz jasna - ruszył na trasę, znowu z numerem 261. - Miałam do wyboru: biec w spodniach lub szortach. Moje nogi nie są już tak zabójcze, jak kiedyś, ale postawiłam na szorty - oświadczyła. Była nie panią Switzer, a znowu tamtą Kathy, dziewczyną odważną i szaloną.
Tylko w USA ponad połowa porywających się dzisiaj na dystans maratoński to kobiety. - Ona nie ma pojęcia, jak dużo zrobiła. Nie dla biegaczek, a dla kobiet na całym świecie - stwierdziła Lennie Tucker, przyjaciółka Switzer.
Naśladowczynie ma do dziś. W roku 2015 odbył się pierwszy maraton w Afganistanie. 25-letnia Zainab była jedyną kobietą wśród startujących. Kiedy trenowała, zarzucano ją obraźliwymi słowami. - Ciągle słyszałam, że powinnam siedzieć w domu, nazywano mnie nawet prostytutką - opowiadała. - Mam nadzieję, że małymi kroczkami doprowadzę do zmian w moim kraju.