Odpadli i Euro dla nich się skończyło, jednak polscy piłkarze pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie. Kolejny raz nie pękli przed Niemcami, z Portugalią grali jak równy z równym. Mistrzostwa we Francji pokazały, że doczekaliśmy się piłkarskiej armii, której nie musimy się wstydzić.
Wątpiłem. Tradycja nakazywała spodziewać się prędkiego powrotu reprezentacji z kolejnego wielkiego turnieju – po trzech meczach i z podkulonym ogonem. Tak było w tym wieku za Engela, Janasa, później Beenhakkera, katastrofą zakończyło się również polsko-ukraińskie Euro za Smudy.
Nie przekonał mnie pierwszy mecz. Z Irlandią Północną sobie poradziliśmy, ale drżeć o wynik trzeba było do ostatniej minuty. Z Niemcami, mistrzami świata, było – rzecz jasna – jeszcze trudniej. Krzywdy nam nie zrobili, bo skończyło się remisem, jednak śmiem twierdzić, że to nie my zagraliśmy koncertowo. To mistrzom spotkanie wybitnie nie wyszło. Później oczekiwano łatwej przeprawy z rozbitymi psychicznie i myślami będącymi już w kraju Ukraińcami. Skończyło się na bitwie, zwycięskiej na szczęście.
Szwajcarom jakimś cudem, i dzięki broniącemu jak w transie Fabiańskiemu, jeszcze się oparliśmy, choć sił zaczęło brakować. Limit szczęścia wyczerpał się Portugalią, ale paradoksalnie to ten mecz do mnie przemówił.
Grać jak równy z równym z zespołem, któremu marzy się złoto, w dodatku z tradycyjnie nabuzowanym Ronaldo, to wielka sztuka. – Nie byliśmy od nich gorsi – mówili Polacy, przemykając w smutku do szatni. Oni wiedzieli, że półfinał był tak blisko.
– Ale na Euro narodziła się drużyna – podsumował Robert Lewandowski. No właśnie.
Z TEGO MUSIMY BYĆ DUMNI
Polska to nie tylko Lewandowski
Gdy pytano się Irlandczyków z Północy przed ich meczem z Polakami o najgroźniejszą broń Adama Nawałki, odpowiadali tak samo: "Lewandowski. Reszty nazwisk nie pamiętamy".
Śmiem twierdzić, że tak myśleli nie tylko oni. Mistrzostwa to zmieniły. Lewandowski do ćwierćfinału nie zaznał smaku gola. Regularnie mu to wypominano, jednak on nie dał po sobie poznać, że niemoc go męczy. – Ważne, że gramy i wygrywamy – powtarzał. Na boisku pracował za dwóch, jeśli nie trzech. Bo taka była strategia Nawałki. "Lewy", choć nosa do goli ma nieziemskiego, cofał się i pomagał. Dla niego najpierw liczyło się dobro zespołu, o którego sile stanowili jeszcze inni.
Świat dowiedział się (albo sobie przypomniał), że płucami tego organizmu jest Grzegorz Krychowiak, napędzają go Kamil Grosicki z Kubą Błaszczykowskim, a drogę do bramki zabezpieczają twardzi i nieustępliwi Kamil Glik z Michałem Pazdanem. No i ten niemożliwy Łukasz Fabiański między słupkami.
Wszyscy harowali bez wyjątku. Nikt nie marudził, także ci, którzy zagrali mniej albo w ogóle. Widać to było zwłaszcza po Wojciechu Szczęsnym, który Euro zaczynał jako pierwszy bramkarz. Kontuzja sprawiła, że musiał go zastąpić Fabiański, a zrobił to wyśmienicie. Szczęsny, gdy już wyzdrowiał, nie obrażał się. Znał swoje miejsce w szeregu. – Myślę tylko o tym, żeby nie przeszkadzać. Zdaję sobie sprawę, że obecnie nie jestem w stanie pomóc zespołowi w taki sposób, jak pomaga Łukasz. Będę więc starał się mu pomagać, a na pewno nie przeszkadzać. Jestem częścią drużyny, która znajduje się na dobrej drodze, aby coś fajnego osiągnąć – oznajmił.
Pokorny był również trzeci z bramkarzy. Artur Boruc reprezentacyjnego stażu ma więcej, aniżeli Fabiański i Szczęsny razem wzięci, ale on też siedział cicho. Przed Euro usłyszał od trenera, że będzie tym trzecim. On, dziś 36-latek, swoją rolę zaakceptował bez szemrania. – Łatwiej mi się z tym pogodzić tylko dlatego, że mam ogromną konkurencję – wyznał. To też zasługa Nawałki.
Trener, którego nam zazdroszczą
Adam Nawałka dla piłkarzy jest jak ojciec. Co im powie, to zrobią. Zanim rozpoczął budowę swojej reprezentacji, porozmawiał z każdym, którego w niej widział. Jeździł do piłkarzy, dzwonił, a gdy trzeba było, dodawał otuchy.
– Pytał, jak zdrowie i co u mnie słychać – przyznał kiedyś Sebastian Mila. Gdy w klubie odsunięty został na boczny tor, selekcjoner dopingował go ze zdwojoną siłą. Mila pomógł w eliminacjach, na Euro nie pojechał, bo byli lepsi. Ale się nie obraził. – Będę mocno wspierał naszą reprezentację! Wierzę w trenera i drużynę – zapowiedział.
Nawałka to nie Fornalik, który bał się własnego głosu w szatni. To również nie Smuda z jego brakiem zaufania do nowinek taktycznych i technicznych ("Laptop? Mnie służy tylko jako podstawka do kawy"), ale za to z "rubasznym" poczuciem humoru ("zajeździć kogoś to można w łóżku" albo "nie jestem miękkim ch***m robiony" – ot, taka mała próbka jego możliwości).
Nawałka jest inny. To nie tylko elegancja i dobre maniery w jednym – przez hiszpański dziennik "AS" został uznany za najprzystojniejszego trenera mistrzostw. Może jest nudny na konferencjach, gdy na kolejne pytanie odpowiada o szacunku do rywala albo potrzebie dobrej organizacji gry, jednak autorytet u piłkarzy zbudował sobie nieustanną pogonią za perfekcją. Zawsze wszystko miał zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Od początku dbał też o atmosferę w kadrze. Gdy zaczynał pracę, zabrał piłkarzy pontonem na Hel, dał się wyżyć na strzelnicy. We Francji był golf i paintball.
– Potrafił ich pozyskać fantastyczną pracą, podejściem, szacunkiem i pomysłami. Przecież oni nie przyjeżdżali na kadrę tylko trenować. Były spotkania integracyjne, które scalały zespół. A scala się nawet na grillu. Na tym polegała mądrość Adama. Dziś reprezentacja to jedność – opowiadał po udanych eliminacjach do Euro Marek Motyka, kolega Nawałki z czasów wspólnej gry w Wiśle Kraków.
Nie dziwi, że Zbigniew Boniek, który wynalazł Nawałkę dla reprezentacji, chciał rozmawiać o nowym kontrakcie z selekcjonerem już pół godziny po meczu z Portugalią. – Wyjeżdżamy z Francji z podniesionym czołem. A z trenerem mogę rozmawiać nawet dzisiaj – oznajmił.
Nienasyceni
Podejściem do swojej pracy imponowali też piłkarze. Nie zadowalali się pojedynczym sukcesem. Zwycięstwo z Irlandią Północną? – W porządku, ale to dopiero pierwszym mecz – odpowiadali. Awans do 1/8 finału? – Świetnie, ale stać nas na więcej.
Takim podejściem, jak przyznał najmłodszy w towarzystwie Bartek Kapustka, zarażał wszystkich Lewandowski. Żeby nie odpuszczać i walczyć o najwyższe cele, bo prawdziwe schody dopiero miały się pojawić.
Glikanian Pazdanu
Całe Euro to triumf szczelnej defensywy nad siłą w ataku. Obrona to również znak rozpoznawczy kadry Nawałki. Mistrzostwa skończyliśmy z tylko dwoma straconymi golami. To zasługa całego zespołu, ale też Kamila Glika i Michała Pazdana. Takiej pary środkowych obrońców mogą nam zazdrościć inni. Gdzie Kamil nie mógł, tam doskakiwał Michał, odkrycie turnieju.
- Dużo pracujemy nad organizacją gry. Trener Nawałka zawsze tak chciał tak grać i kładł na to nacisk. Celem jest jak najszybsze odbudowywanie formacji, jeśli są niedokładne zagrania. Staramy się być zawsze blisko siebie i asekurować - opowiadał Pazdan.
Mało kto pamięta, że to było jego drugie Euro. Osiem lat temu do Austrii i Szwajcarii zabrał go Leo Beenhakker, ale tam nie zagrał ani minuty. We Francji już grał i to jak. Za swoją zadziorność i szybkość w podejmowaniu decyzji dorobił się nawet stałego miejsca w naszej popkulturze. W Polsce zaczęto strzyc "na Pazdana", a matki zapragnęły mieć zięciów takich jak Michał.
Jest piłkarzem Legii, ale wkrótce powinien zostać bohaterem transferu. Chcą go w Turcji, ale jemu bliżej jest do Bundesligi. Oferty do Warszawy, opiewające na kilka milionów euro, już spływają.
Nawet Kuba bronił "Lewego"
Choć przez kilka dobrych sezonów grali ze sobą w Borussii Dortmund, to przyjaciółmi nigdy nie byli. W pewnym momencie przestali za sobą nawet przepadać. "To nie jest żadna tajemnica, że nie mamy już ze sobą wspólnego języka. Nie mamy ze sobą kontaktu. Mieliśmy, ale nasze drogi się rozeszły" – przyznał Błaszczykowski w autobiografii. Kiedy i z jakich powodów ich relacje się popsuły, trudno wskazać.
Do jej poprawy nie przyczyniła się utrata reprezentacyjnej opaski kapitana przez Kubę na rzecz Roberta, gdy pierwszy z nich doznał poważnej kontuzji. Nawałka obiecał Błaszczykowskiemu, że odzyska on zaszczytną funkcję, gdy wróci do zdrowia. Wrócił, ale w tym czasie wiele się zmieniło. Kadra kierowana przez nowego kapitana ograła Niemców i została liderem grupy, mocno uchylając sobie furtkę do turnieju finałowego. Selekcjoner nie chciał kombinować. Nie dotrzymał słowa. Kubę to zabolało.
Jednak reprezentacja zbliża. Kuba i Robert pierwsze lody przełamali rok temu w meczu z Gruzją, gdy wspólnie cieszyli się z gola. Podawał Błaszczykowski, strzelił Lewandowski.
Już na Euro Kuba stanął w obronie "Lewego", gdy tego wyciął jeden ze Szwajcarów. Omal nie doszło do rękoczynów, ale serca Polaków się radowały. Znów jak koledzy. Jeden za drugim poszedłby w ogień.
CO ZMIENIĆ?
Poprawić skuteczność
Tyczy się to głównie Arkadiusza Milika, który już po fazie grupowej mógłby więcej nie grać, a i tak koronę króla strzelców Euro miałby jak w banku. We Francji trafił raz, lecz liczbę pudeł miał niewyobrażalną. Dwa z Irlandczykami, dwa z Niemcami. Były i kolejne, jednak Nawałka uparcie się go trzymał, bo w jego maszynie nie ma lepszego partnera dla Lewandowskiego. Milik nie trafi raz czy drugi, ale w końcu się przełamie – zdawał się myśleć selekcjoner. Arek ma przejmować obowiązki "Lewego", gdy ten będzie pod baczną obserwacją rywali, albo samemu na siebie ściągać uwagę obrońców i wtedy podać do osamotnionego kolegi. Dla przypomnienia – lepszego duetu napastników w kwalifikacjach do mistrzostw Europa nie widziała (w sumie 19 goli).
Poszukać zmienników
Potrzeba szerszej i silniejszej ławki. Kapustka, Jodłowiec i Cionek to za mało. Nawałka ma swoich 11 ludzi, którym ufa. Jednak brakowało jeszcze kogoś, kto ze Szwajcarią czy Portugalią wszedłby i dał nowy impuls.
Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Polacy jednak dotarli do półfinału, a posypałyby się kartki (Artur Jędrzejczyk już by nie mógł zagrać), odezwały kontuzje i wyczerpanie.
Niby do Francji poleciało 23 piłkarzy, lecz właściwie selekcjoner skorzystał z 18 – Sławomir Peszko i Filip Starzyński zagrali w sumie przez kwadrans.
Euro się skończyło. Piłkarze wrócili niepocieszeni, nikt z nich nie szydzi, każdy im gratuluje. Dlaczego? Bo nikt się nie wstydził. Komplementy słychać zewsząd. Zapadł mi w pamięć zwłaszcza jeden, autorstwa Rafała Rostkowskiego, sędziego międzynarodowego.
"W 2008 r. sędziowałem w Lizbonie mecz portugalskiej Benfiki z klubem hiszpańskim. Potem pojechaliśmy na kolację. Gdy wychodziliśmy z restauracji, sędzia techniczny, dla którego był to pierwszy zagraniczny wyjazd służbowy, nagle stanął w drzwiach, odwrócił się i powiedział do nas po polsku: – Zobaczcie, to Eusebio! – Tak, zauważyłem go już wcześniej - odpowiedziałem. – Ale naprawdę, tam siedzi Eusebio – przekonywał kolegów zaskoczony, że zjadł kolację nie tylko w tej samej restauracji, ale na dodatek przy stoliku tuż obok najsłynniejszego piłkarza w historii Portugalii. – Tak, wiemy, widzieliśmy, bo siedzieliśmy przodem do niego. Idź już, bo blokujesz przejście.
I wtedy Eusebio, słysząc po raz kolejny swoje imię albo domyślając się, że o nim mowa, podniósł się, uśmiechnął i ukłonił, patrząc w naszym kierunku. Myślę, że gdyby jeszcze żył, dzisiaj pokłoniłby się nisko z powodu gry naszej reprezentacji" – stwierdził Rostkowski.
Eusebio nie dożył meczu rodaków z Polską. Ale naszej reprezentacji kłaniają się inni. Ja też.
Tomasz Wiśniowski