Trzeba jej oddać to, co cesarskie. Za jednym zamachem sprawiła nieprawdopodobną frajdę dwóm narodom – jest przecież Niemką, ale polskiego pochodzenia, dziewczyną bardziej z Kilonii, nieco mniej z Puszczykowa. Angelique Kerber, o której mowa, dopiero co dokonała niebywałej sztuki. W porywającym i brawurowym stylu zwyciężyła w tenisowym Australian Open, odprawiając w finale mistrzynię nad mistrzyniami, czyli Serenę Williams.
Nie sposób jej nie lubić. Nie sposób też nie docenić tego, co i w jakim stylu zdobyła. Na razie, jak sama przyznaje, porusza się po nieznanym sobie terytorium. – Nie mam pojęcia, jak się żyje z tytułem mistrzyni Wielkiego Szlema na koncie. Jestem tego bardzo ciekawa – zdradza.
Nad ranem w Barze 161
Działo się to 30 stycznia 2016 r. Dziwny był to dzień od samego rana. A wieczorem, cóż, sytuacja osiągnęła poziom wrzenia i szaleństwa.
Po południu Angie miała wyjść na kort główny – Rod Laver Arena, by walczyć w swoim pierwszym wielkoszlemowym finale. Po śniadaniu usiadła w hotelowym pokoju i tak siedziała – godzinę, dwie, trzy, może nawet cztery, dokładnie nie pamięta. Nic nie robiła. Czekała. Nudziła się jak nigdy wcześniej.
Pewnie, że się denerwowała, choć wcześniej zapowiadała, że skoro żelazną faworytką jest Serena, to ona zagra na luzie.
Teraz nie ma to znaczenia, czy ten luz był. Ważne, że od początku chciała ten mecz wygrać i udowadniała to każdym zagraniem. Nerwy odleciały, zostało skupienie. Emocje brały górę tylko wtedy, kiedy albo ona, albo Serena prosiły o challenge, czyli elektroniczne sprawdzenie, czy piłka zmieściła się w korcie, czy wyleciała na aut. – Za każdym razem miałam gęsią skórkę – przyznała.
Dokładnie o godzinie 11.53 w Niemczech i w Polsce (w Melbourne o 21.53) panie rozgrywały piłkę meczową. Piłkę mistrzowską. Angie pomyślała tylko o tym, że musi wykorzystać tę pierwszą szansę, bo drugiej może już nie być. Oby Serena nie posłała w jej kierunku bomby zakończonej kolejnym asem. Oby nie posłała bomby...
Angie odebrała podanie, po krótkiej wymianie Serena zepsuła uderzenie z woleja. Gem, set, mecz – Kerber.
O 12.09, co do minuty, mistrzyni Australian Open wzniosła puchar. Chwilę wcześniej Williams mówiła, że skoro nie była w stanie wygrać, to cieszy się, że wygrała Angelique. I rzuciła się jej na szyję.
Konferencja prasowa, prysznic, telefon do rodziców. Potem kontrola antydopingowa. I wreszcie wyjazd do hotelu. Była 3.00 nad ranem czasu lokalnego. O spaniu nie było mowy, cała mistrzowska ekipa ruszyła do Baru 161 świętować sukces. Był alkohol, ale w niewielkich ilościach.
Ranek, bez choćby minuty snu. Znowu wywiady. Sesja fotograficzna z pucharem. I wypełnienie zakładu, czyli skok do rzeki Yarra. W końcu samolot, prawie dziewięciogodzinny lot do Bangkoku. Angie wreszcie miała czas dla siebie. Wreszcie pospała. Potem lot z Bangkoku do Frankfurtu, owacja od współpasażerów, wspólnie zdjęcia i autografy. Na lotnisku konferencja prasowa i znowu samolot, tym razem do Poznania. Stamtąd samochodem do Puszczykowa. Uroczysta kolacja w gronie rodzinnym. Szampan, toasty. Kilka godzin relaksu. I podróż, znowu samochodem, do Lipska, na mecze Pucharu Federacji.
Szaleństwo w czystej postaci. – Będę taka, jaka byłam do tej pory – obiecuje Angie.
Ty wariatko, chcę cię poślubić
W Niemczech finał Kerber – Williams oglądało przed telewizorami 2,5 mln kibiców. Konto Angie na jednym z portali społecznościowych w mgnieniu oka zyskało 150 tys. fanów. Nagle, nawet nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę, została wielką gwiazdą. Każdy czegoś od niej chce, wszyscy o coś proszą. Jej telefon, jak sama to określiła, eksplodował. Z gratulacjami odezwała się kanclerz Niemiec. – Tym zwycięstwem nie tylko spełniłaś swoje wielkie marzenie, ale też marzenie milionów fanów tenisa w Niemczech – stwierdziła Angela Merkel.
Wrzały media społecznościowe. "Dziewczyny, co za finał! Gratulacje dla Angelique za jej pierwszy Wielki Szlem" – napisał najlepszy tenisista świata Novak Djoković. Dzień później Serb też wygrał Australian Open.
"Angelique, ty wariatko. Chcę cię poślubić. COOOOONNGRATULAAAAATIONS!" – zaszalała koleżanka z niemieckiej reprezentacji Andrea Petkovic.
Była gwiazda tenisa Martina Navratilova przed meczem mówiła, że Kerber ma szansę, ale tylko wtedy, jeżeli wzniesie się na życiowy poziom. "Zrobiła to, moje gratulacje" – napisała zwyciężczyni 18 turniejów wielkoszlemowych.
Nie zabrakło wiadomości od przedstawicieli innych sportów. Ciepłe słowa i wyrazy szacunku kierowali do Angie piłkarze Bastian Schweinsteiger i Lukas Podolski, a także kierowca Formuły 1 Nico Rosberg. Gratulował jej Niemiec Thomas Bach, prezydent Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego.
Taki szał ogarnął kraj, który ma w tenisie tyle sukcesów, tyle gwiazd, tyle klubów, tyle zawodniczek i zawodników. Po epoce Steffi Graf i Borisa Beckera oczekiwania Niemców wobec ich następców są ogromne. Dlatego tak bardzo czekali na kogoś, kto pójdzie w ślady tej dwójki. W Polsce wyrastającą na gwiazdę Agnieszkę Radwańską przyrównywano do Jadwigi Jędrzejowskiej i Wojciecha Fibaka. Jednak ani Jędrzejowska, ani Fibak nie wygrali w singlu Wielkiego Szlema. Graf ma na koncie 22 takie triumfy, plus – na deser – olimpijskie złoto. Becker sześć i też złoto igrzysk, ale w grze podwójnej. Obydwoje też gratulowali Angie zwycięstwa nad Sereną. On radził, by cieszyła się tą chwilą do końca życia.
Niemcy liczą, że teraz nastąpi u nich boom na ten sport. Wszystko dzięki Kerber – dla nich dziewczyny z Kilonii, nie z Puszczykowa. W Lipsku z otwartymi ramionami czekała na nią Barbara Rittner, była tenisistka, kapitan reprezentacji. Niemieckim dziennikarzom Rittner powiedziała, że po takim sukcesie gigant powinien, a nawet musi się obudzić. Gigant, czyli tenisowy potencjał drzemiący w Niemcach. – Angie już trafiła do historii. Pokazała nam, że wszystko jest możliwe – stwierdziła.
Lekkoatletka, modelka, pisarz
Trudno wymagać, by 28-letnia zawodniczka urodzona w Niemczech, tam wychowana, tam wykształcona i tam wytrenowana, grała dla Polski. Jasne, był taki pomysł, dzisiaj słychać o tym wszędzie. Były rozmowy z władzami Polskiego Związku Tenisowego. Nic z nich nie wyszło, Angie reprezentuje Niemcy. Po co szukać winnych, dlaczego stało się tak, a nie inaczej? Co to da? Kerber to Niemka polskiego pochodzenia, związana z Polską, Polskę kochająca, z akcentem, ale znakomicie po polsku mówiąca. I także Polskę rozsławiająca na świecie. Dziennikarze z całego świata mają problem z tym Puszczykowem. Jak to wymówić, nie łamiąc sobie języka? – Radzą sobie, jak potrafią, a o Puszczykowo pytana jestem bardzo często – przyznaje.
To miejsce oddalone o 12 km na południe od Poznania. Zielono. Dosyć cicho, dosyć spokojnie, zdecydowanie przyjemnie, inaczej niż podczas imprez tenisowych. I o to chodzi, tego Angie tu szuka.
Do niedawna małe Puszczykowo znane było dzięki siostrom Jagaciak – lekkoatletce Annie i supermodelce Monice, w jej środowisku nazywanej JAC. Wcześniej mieszkał i tworzył tam Arkady Fiedler – pisarz i podróżnik. Został pochowany na miejscowym cmentarzu.
W Puszczykowie mieszkają dziadkowie Angie – Maria i Janusz Rzeźnikowie, a także ciocie i wujkowie. Zameldowana jest tam także Angelique. Tam pomieszkuje i trenuje – bo przeważnie jest jednak w podróży. A warunki do pracy ma idealne, śmiało można powiedzieć, że bajkowe. Zadbał o to dziadek. Dla wnuczki – ale też dla innych dzieci i młodzieży, co na każdym kroku podkreśla – wystawił centrum tenisowe Angie, w którym powstała też akademia jej imienia. Niezły prezent, prawda?
To w tym bajkowym miejscu szykowała się do startu w Australian Open. Nie na Florydzie czy w innym ciepłym zakątku świata, jak niektórzy tenisiści i tenisistki. Nie ma wątpliwości, że były to najlepsze przygotowania w jej karierze. I najcięższe. – Dziadkowie zapewnili mi wszystko, czego potrzebowałam. A kiedy byłam już w Melbourne, całe dwa tygodnie spędzili przed telewizorem, zarywając noce. Gdyby ten turniej był bliżej, na pewno by do mnie przylecieli – opowiada Angie, chociaż w Puszczykowie dla wszystkich jest Anią. Po raz kolejny miała okazję, by im podziękować i powtórzyć, jak ważni w jej karierze i życiu są babcia i dziadek. – Bez nich nigdy, przenigdy nie wygrałabym turnieju Wielkiego Szlema. Cieszą się tak samo jak ja. Zawsze we mnie wierzyli. Nawet wtedy, kiedy ja przestawałam – mówi.
Dziadkowie zapewnili mi wszystko, czego potrzebowałam. A kiedy byłam już w Melbourne, całe dwa tygodnie spędzili przed telewizorem, zarywając noce. Gdyby ten turniej był bliżej, na pewno by do mnie przylecieli
Angelique Kerber
Jasiek został w pociągu
Angelique urodziła się 18 stycznia 1988 r. w Bremie. Ma podwójne obywatelstwo. Wcześniej, ale już w latach 80., jej rodzice wyemigrowali do Niemiec. I pan Sławomir, i pani Beata grali w tenisa, on był nawet mistrzem Polski, potem pierwszym trenerem córki. Obydwoje są Polakami. Niemką była babcia ze strony mamy. Rodzina przeniosła się do Kilonii, gdzie Angie chodziła do przedszkola i do szkoły. Jej siostra Jessica, prowadzi tam salon kosmetyczny.
Angelique dostała pierwszą rakietę, kiedy miała trzy latka. Szybko trafiła na kort, ale decyzja o tym, że zostanie tenisistką, wcale tak szybko nie zapadła. Długo trenowała też pływanie, na tenis postawiła dopiero pod koniec podstawówki. Jak Rafael Nadal gra lewą ręką, chociaż jest praworęczna. Zawsze marzyła o tym, by pójść w ślady Steffi Graf.
Mama od początku pomaga jej w karierze. Rezerwuje bilety lotnicze i hotele. Angie jest mało wymagająca – mówi pani Beata. – Nie potrzebuje luksusów – dodaje.
Bardzo długo, kiedy córka była dzieckiem, jeździła z nią na turnieje. Była najlepszym psychologiem, wystarczał kontakt wzrokowy, by Angie pewniej się poczuła. Teraz mama, siostra i babcia tylko bywają na turniejach. Nikt nie będzie przecież co tydzień latał po całym świecie. Kiedy już lecą, starają się – gdzieś w tym wielkim świecie – znaleźć polską restaurację, by choć przez chwilę poczuć się jak w domu. Przeważnie panie kibicują jednak przed telewizorem. Zdecydowanie te trzy kobiety z trzech pokoleń są w życiu Angie bardzo ważne.
Angelique przed laty dostała od babci bransoletkę, którą traktuje jak talizman, choć babcia mówi, że talizmanem jest jasiek, który wnuczka ma od 25 lat. Po wielu praniach zamienił się co prawda w miniaturową poduszeczkę, ale Angie wciąż zabiera go na każdy turniej. Raz doszło do dramatu, bo zostawiła talizman w pociągu. Na szczęście akcja poszukiwawcza zakończyła się sukcesem.
Ponad 200 na godzinę
W Polsce mało jest informacji o Kerber, tych spoza kortu. Trzeba szperać w niemieckich mediach. Co lubi? Spać, to przede wszystkim. Jeść, najbardziej pierogi, gołąbki, rosoły i barszcze – wszystko, co polskie, wszystko, co przyrządzi babcia. Nie znosi za to jedzenia serwowanego przez linie lotnicze. Do samolotu zawsze wybiera się jak na szkolną wycieczkę albo piknik – z własnym prowiantem.
Lubi prowadzić auto. Najlepiej bardzo szybko, poniżej 200 km/h to nuda. Ale punktów karnych nie ma. Lubi pływać, lubi spotykać się z przyjaciółmi, choć na to właściwie nie ma czasu.
Na początku szkoły podstawowej należała do chóru. Za śpiewaniem jednak nie przepada, zostawia to siostrze. Już lepszy jest taniec. Jedna z obietnic dotyczących zwycięstwa w Melbourne dotyczy kursu tańca. Być może zapisze się też na kurs malarstwa.
Boi się wizyt u dentysty, zawsze prosi o znieczulenie.
Ciężko zarobionych na korcie pieniędzy na pewno nie wyda na jacht czy inną równie potrzebną zabawkę. – Zdecydowanie wolę wycieczkę w polskie góry – zapewnia.
Kibicuje Bayernowi Monachium. I Lionelowi Messiemu.
W szatni dogaduje się ze wszystkimi dziewczynami, ale sztamę trzyma z siostrami Radwańskimi, Dunką polskiego pochodzenia Karoliną Woźniacką i Andreą Petković.
Dziwi się, kiedy bywa stawiana młodzieży za przykład. – Nie jestem wzorem. Wzorem jest Steffi Graf – mówi.
Będzie miała rodzinę. Będzie miała dom. Jeszcze nie wie, gdzie i kiedy. Kiedyś. Teraz ceną sukcesu jest samotność.
Lęk wysokości
Torben Beltz nie wstydził się przyznać, że po piłce mistrzowskiej w Melbourne był bliski płaczu. Kiedyś trenował Angie, potem zerwali współpracę, ale ponad rok temu ją wznowili. I teraz taki sukces! Trener Beltz to młody człowiek, ma zaledwie 39 lat. – Zawsze jest pozytywnie nastawiony, zawsze rozsiewa dobrą aurę – mówi o nim Angie. Niebawem, wypełniając zakład, wspólnie mają skoczyć z samolotu ze spadochronem. Nie będzie łatwo, bo ona ma lęk wysokości.
Trenowała też z Pawłem Ostrowskim. Ania, jak nazywał ją polski szkoleniowiec, szła wtedy w górę rankingu. Ostrowski mówił i mówi o niej tylko dobrze. Zastrzeżenia miał w jednym przypadku – gry przy siatce, Ania wybierała się tam zbyt rzadko. Niedługo po rozstaniu Kerber dotarła do półfinału US Open 2011, wtedy był to jej życiowy sukces.
Potem, co wyznała dopiero teraz, miała kryzys. Bywało tak źle, że zaczynała myśleć o rzuceniu tenisa. To prawda, że wreszcie dotarła do światowej czołówki, że zdobywała jakieś mniejsze tytuły, jednak widoków na te największe zwycięstwa nie było. I to ją dołowało. Ale od czego ma się rodzinę, od czego ma się przyjaciół? Dostała od nich ogromne wsparcie, kiedy najbardziej tego potrzebowała. Została. Trenowała. I właśnie triumfowała w jednym z czterech najważniejszych turniejów świata. Ma teraz komu dziękować.
Było lepiej niż w snach
By oglądać mecz swojej dziewczyny z Sereną, puszczykowianie zebrali się w Centrum Tenisowym Angie. Prawie 200 osób, w tym śmietanka miasteczka, nawet przedstawiciel starostwa. Ale dopingowali, ale przeżywali!
Dziadek był wzruszony jeszcze kilka godzin po zakończeniu spotkania. Przed kamerą TVN zadzwonił do wnuczki. Nie liczył na to, że ta w tym szale odbierze. Odebrała. Powstrzymywał łzy.
– Na miły Bóg, takie osiągniecie, bardzo się cieszymy. Wypiliśmy szampana za twoje zdrowie – powiedział. – Wygrałam, po tylu latach. Ja pierdzielę. Jestem wykończona, ale wygrałam. W poniedziałek u was będę. Buziaki – odpowiedziała Angie.
Pan Janusz od razu zapewnił, że jego Ani woda sodowa nie odbije, że Ania na pewno nie straci kontaktu z rzeczywistością i życiem zwykłych śmiertelników. – To normalna dziewczyna, czy wygrywa, czy przegrywa. Nie ma jakichś wyskoków. Ambitna jest, pracowita. Nawet w wolne dni przychodzi do hali i sama trenuje, na bieżni czy na siłowni. Nikt jej do niczego nie zmusza. Sport na tym poziomie musi być harówką. Oby zdrowie dopisywało, to wygra jeszcze niejeden taki turniej – mówi.
Mała Angie, a potem ta trochę większa, często myślała o turniejach Wielkiego Szlema. O finałach. O Steffi Graf. Scenę, w której jako główna bohaterka odbiera, całuje i wznosi puchar, widziała już nieraz, kiedy zamykała oczy. Jak przeżyła ją w realnym świecie? – Było nawet lepiej niż w snach i marzeniach – wyznaje.