Stał w narożniku największych z wielkich, by wymienić Evandera Holyfielda, Pernella Whitakera, Artura Gattiego i Lennoksa Lewisa. - Trenowałem tych wszystkich mistrzów świata. Ale Andrew... To jest gość. Jego lubię najbardziej. Mógł zostać mistrzem świata - mówił Lou Duva w 2008 roku. Przeżył 94 lata. Wypełnił je boksem, z którym związał się na ponad siedem dekad. Na dobre i na złe.
Określenie "legenda" nadużywane jest w sporcie notorycznie, do znudzenia. W przypadku Duvy nie ma o tym mowy. Z boksem związany był od początku lat 30. ubiegłego stulecia, stał w narożniku największych z wielkich, by wymienić Evandera Holyfielda, Pernella Whitakera, Artura Gattiego i Lennoksa Lewisa.
Żył barwnie. Żył długo. Zmarł 8 marca w szpitalu w Paterson, w maju obchodziłby 95. urodziny.
W wielkim kowbojskim kapeluszu
- Gdzie pan jest, na Manhattanie? To ja przyjadę do pana, bo w tym moim New Jersey łatwo zabłądzić – powiedział Duva do słuchawki. Był rok 2008, trener miał wtedy 86 lat.
Spotkanie z nim było dla mnie przyjemnością. Gigantyczną.
Przyjechał sam, nie kolejką czy autobusem, a samochodem. Już siedział przy stole, kiedy wchodziłem do knajpy przy Broadwayu. Nie sposób było go przeoczyć, skoro na głowie miał wielki kowbojski kapelusz, którego nie zdjął przez całą rozmowę.
Mówił i mówił, głośno i ekscytująco. Ludzie wokół otwarcie podsłuchiwali, nawet nie starali się tego ukryć.
Trudno im się dziwić, kawał historii boksu opowiedział.
Nieprzewidywalny białas walczył jak cholera
Gołota będzie dobry na początek, pewnie najlepszy. - Trenowałem tych wszystkich mistrzów świata, Holyfielda, Whitakera i innych. Ale Andrew... To jest gość. Jego lubię najbardziej. Mógł zostać mistrzem świata już po walkach z Riddickiem Bowe'em - mówił Duva.
Był wtedy głównym trenerem Gołoty. Ten pierwszy pojedynek z Amerykaninem - noszącym przydomek "Big Daddy" - odbył się 11 lipca 1996 roku w nowojorskiej Madison Square Garden. Bowe'a określano w tamtym czasie najlepszym zawodnikiem królewskiej kategorii i pewnie była to prawda. Gołotę - tego dużego, szalonego i nieprzewidywalnego białasa - skazywano na pożarcie. Miał być dobrą rozgrzewką dla "Big Daddy'ego".
Nic z tego, tamtego wieczoru to Polak bił rywala. Tłukł go, trudno inaczej to określić. Duva znał Bowe'a doskonale, jeszcze z czasów amatorskich, wiedział, jak Andrew powinien z nim walczyć.
I Andrew walczył jak cholera.
Nagle - bum, Gołota po raz pierwszy uderzył rywala poniżej pasa. Potem zrobił to po raz drugi. - Jeszcze raz i cię zdyskwalifikują - krzyczał Duva w narożniku, w czasie przerwy. - Yeah, yeah, don't worry - odpowiedział Gołota. Wyszedł i - bum. Dyskwalifikacja.
- On się tak zachowuje, kiedy nie chce walczyć. Wtedy fauluje. Jednego ze swoich rywali ugryzł. Pytałem go: "Andrew, po co ty go ugryzłeś?" A Andrew: "Nie wiem, czułem, że muszę go ugryźć". Dzisiaj wiem, że Gołota był największym wrogiem samego siebie - opowiadał Duva.
Podejrzenie zawału
Pytałem go: "Andrew, po co ty go ugryzłeś?" A Andrew: "Nie wiem, czułem, że muszę go ugryźć". Dzisiaj wiem, że Gołota był największym wrogiem samego siebie.
Lou Duva
Niestety, na tym nie zakończyła się ta szalona gala. W Madison Square Garden, zwanej mekką boksu, rozpoczęła się gigantyczna awantura. Doszło do scen absolutnie gorszących.
Gołota od razu po dyskwalifikacji został zaatakowany przez ludzi z obozu Bowe'a, dostał w głowę krótkofalówką wielkości cegły. Błyskawicznie odpowiedział ciosem i wkrótce bili się wszyscy - i ci w ringu, i ci na trybunach. Bitwa przeniosła się także w okolice hali.
Duva padł na deski, do szatni wyniesiono go na noszach, podejrzewano zawał. - To zupełnie nieważne - machnął ręką po latach. - Byłem zły, bo Andrew na własne życzenie stracił szansę walki o tytuł. I na dziesiątki milionów dolarów. To była cena za to, co zrobił w walkach z Bowe'em.
Liczba mnoga, bo w rewanżu - 14 grudnia tego samego roku, już w Atlantic City - Gołota znowu bił poniżej pasa i znowu został zdyskwalifikowany.
Od razu po pierwszej walce Duva był w swoim żywiole. Zrobił medialny spektakl, a w tym był naprawdę dobry. Przed dziennikarzami jednego ze swoich współpracowników okładał kijem bejsbolowym po ochraniaczu założonym na genitalia. Okładany szeroko się uśmiechał, pokazując, że o bólu nie ma mowy, zatem Bowe udawał i robił cyrk, bo przegrywał.
Przed drugim pojedynkiem Duva naciągał na worek treningowy wielkie bokserskie spodenki, a Gołota miał uderzać powyżej pasa. Nigdy poniżej. Wszystko rzecz jasna w blasku fleszy. I wszystko na marne. Amerykanin znowu był brutalnie obijany i znowu wygrał przez dyskwalifikację Polaka.
O trzecim starciu z Gołotą nie chciał słyszeć. Stwierdził, że musi dbać o swoje jądra.
– Jestem pewien, że Bowe w końcu by zrezygnował, przecież Andrew robił z nim, co chciał. Trenował świetnie, ale nie potrafił sobie poradzić z napięciem. Co z tego, że fizycznie był doskonały, skoro słaby mentalnie - tłumaczył Duva.
Pan przygotuje najdłuższą i najgrubszą igłę
Nie potrafił zgłębić psychiki swojego zawodnika. Tu przegrał, był bezradny.
We dwóch pojechali do przychodni, kiedy Gołotę zabolał kiedyś łokieć, a potem całe ramię. Klops, nie można trenować. Po badaniu lekarz mówi do Duvy, na osobności: - Co jest z tym gościem, przecież jemu nic nie dolega?
Andrew wchodzi do gabinetu. - A to do czego?
- Dostaniesz zastrzyk, przecież boli cię ręka.
- Nie, nie, tak bardzo nie boli, jakoś sobie z tym poradzę.Lou Duva
Trener podumał. - Niech pan przygotuje najdłuższą i najgrubszą igłę, jaką pan ma.
Andrew wchodzi do gabinetu. - A to do czego?
- Dostaniesz zastrzyk, przecież boli cię ręka.
- Nie, nie, tak bardzo nie boli, jakoś sobie z tym poradzę.
- Widzi pan, głowa, nic więcej – śmiał się Duva, wspominając tamto wydarzenie. - Powiem panu, że najlepsi pięściarze to nie Amerykanie, nie Latynosi. Numer jeden to Polacy, niech pan wierzy staremu trenerowi. Pracowałem z tyloma mistrzami świata, a najlepszy i tak był Gołota - mówił Duva w knajpie przy Broadwayu. A ludzie przy sąsiednich stolikach słuchali.
Lubił Gołotę bardzo. Tak bardzo, że spędzali czas nawet poza ringiem. - Z Andrew zawsze była dobra zabawa, żart za żartem. Big fun. Zabawny człowiek, nadawałby się na klauna - mówił trener, szczęśliwy, rozbawiony.
Z Andrew zawsze była dobra zabawa, żart za żartem. On by się doskonale nadawał na wielkiego klauna, bo to sympatyczny i zabawny człowiek.
Lou Duva
Tu nie ustępuje się czarnym
W zamierzchłej przeszłości klaunem był Duva. Uśmiał się, kiedy mu to przypomniałem. Ale to potem.
Urodził się w Nowym Jorku, na Manhattanie, w rodzinie włoskich imigrantów. Szybko przenieśli się na drugi brzeg rzeki Hudson, do stanu New Jersey. Tam chłopak zaczął boksować, dzięki starszemu bratu. A Carl był bardzo dobrym pięściarzem. Pracował przez 10 godzin dziennie w fabryce, wracał do domu i dopiero wtedy razem szli do gymu. To tam Lou wszystkiego się nauczył. Tam zobaczył, jak boks wygląda w ringu i poza nim. Jak można utopić talent w alkoholu. Ta wiedza procentowała potem, kiedy sport stał się najważniejszy w jego życiu.
Jako nastolatek zaciągnął się do armii i wciąż trenował, bo bardzo to lubił. I przez boks z armii wyleciał. Jednostka stacjonowała w Jackson, w stanie Missisipi. To było dalekie południe, inne czasy, podział na białych i czarnych. Po trzech miesiącach żołnierz dostawał trzydniową przepustkę, mógł wyskoczyć do miasta, trochę zaszaleć.
I Lou zaszalał. W autobusie ustąpił miejsca czarnej kobiecie. Szok. Na przystanku pofatygował się do niego kierowca. - Tu nie ustępuje się miejsca czarnym - oświadczył.
Żołnierz Duva spokojnie odpowiedział, że ta kobieta jest zmęczona. Pojawił się porucznik i zaczął wrzeszczeć. Lou najpierw mu powiedział, że jeżeli się nie uspokoi, to mu przyłoży. A potem mu przyłożył.
Zbiegowisko, policja, trzy dni w areszcie. - Najważniejsze, że obroniłem tę kobietę. Zresztą nie chodziło o to, że była czarna. Tak samo broniłbym Włocha czy Polaka. Ludzi nie można traktować w ten sposób.
Do armii powrotu nie miał, łapał się zatem różnych zajęć, najróżniejszych. To wtedy został klaunem, w charytatywnym przedstawieniu dla byłych żołnierzy, którym trzeba było pomagać.
Stracił przytomność, zanim upadł
W New Jersey regularnie odwiedzał Stillmans Gym, miejsce kultowe. Otwieranie okien było zabronione, by utrzymać ten zapach agresji i podniecenia. Tam Lou oglądał wielkich zawodników, w tym tego największego - Rocky'ego Marciano.
Naprawdę nazywał się Rocco Francis Marchegiano, przydomek "Skała". Mistrz świata w kategorii ciężkiej. 49 zwycięstw, 43 przed czasem. Porażek - zero. Fenomen. Siła ciosu Marciano była niewiarygodna, jego rywali wywożono do szpitala. Jeden z nich stracił przytomność, zanim upadł na deski ringu.
Rocky był kumplem Duvy. Przyjacielem. Sypiał w jego domu. - Wie pan, dlaczego to on jest najlepszy w historii tego sportu? Dlaczego nie przegrał żadnej cholernej walki? Bo miał mentalność mistrza. Opowiadał mi, że kiedy w końcu wylądował na deskach i słyszał, jak sędzia go liczy, to powiedział sam do siebie: "Co ja tu, k..., robię? Nigdy więcej". Rocky wchodził do ringu z jedną myślą - wygrać. W boksie nie można inaczej - opowiadał Duva.
30 sierpnia 1969 roku rozmawiali po raz ostatni. Marciano powiedział, że pogadają jutro. Wybierał się do Iowa, miał szybko wrócić, bo przyjaciele czekali na niego z przyjęciem urodzinowym - 1
września kończył 46 lat.
Samolot rozbił się przed lotniskiem. Duva nocą jechał do domu, z radia dowiedział się o wypadku.
Długo milczał po tej opowieści.
Siedem dekad w boksie
Zawsze będę wdzięczny za każdą chwilę przy moim narożniku i wszystko, czego mnie nauczył. Spoczywaj w spokoju, trenerze.
Andrzej Gołota
Już wtedy, w roku 2008, Duva mówił, że pracuje nad biografią. - Jestem w połowie. Żyję długo, więc mam trochę historii do opowiedzenia. O Andrew też.
Ukazała się w roku 2016, współautorem "A Fighting Life: My Seven Decades in Boxing" jest Tim Smith. Padły w niej określenia, że Andrew był najsmutniejszym rozdziałem w karierze Duvy. Trener do końca nie pogodził się z tym, że Polak nie został mistrzem świata.
- Zawsze będę wdzięczny za każdą chwilę przy moim narożniku i wszystko, czego mnie nauczył. Spoczywaj w spokoju, trenerze - oświadczył Gołota, cytowany przez PAP, po śmierci Duvy.
* wykorzystałem wypowiedzi Lou Duvy z wywiadu, który przeprowadziłem z nim do "Dziennika Polska Europa Świat" w roku 2008.