Dramat w "piekle na ziemi", który przekonał Amerykanów do użycia bomb atomowych


Mija 70 lat od bitwy, która przeszła do historii USA jako jeden z największych wojennych dramatów. Piekło walk na Iwo Jimie, które stanowić miały jedynie preludium do zdobywania właściwych wysp japońskich, było jednym z doświadczeń, które zadecydowały o użyciu bomb atomowych.

W drugiej połowie 1944 roku wojna na Pacyfiku teoretycznie była już dla Japończyków przegrana. Po bitwach na Morzu Filipińskim i w Zatoce Leyte cesarska marynarka wojenna praktycznie przestała istnieć, podobnie jak japońskie lotnictwo, które utraciło nie tylko setki samolotów, ale przede wszystkim swoich najlepszych pilotów.

Jednocześnie nic nie wskazywało na to, by wojna ta dobiegała końca. Wojska japońskie zdecydowały się na fanatyczną obronę każdego skrawka ziemi i zadawanie za wszelką cenę możliwie największych strat Amerykanom. W rezultacie walczący w tropikalnych warunkach przeciwko zaciętemu i dobrze ufortyfikowanemu wrogowi Amerykanie zmuszeni byli do toczenia kolejnych krwawych bitew. Rosnące straty miały przekonać opinię publiczną w Stanach Zjednoczonych, że nie warto dążyć do bezwarunkowej kapitulacji Japonii i uratować w ten sposób honor japońskiego cesarstwa.

Kluczowa wyspa

Po zajęciu latem 1944 r. przez wojska USA archipelagu Marianów, główne japońskie wyspy znalazły się w zasięgu amerykańskich bombowców, a alianccy dowódcy musieli zaplanować kolejne cele wojenne, kierując uderzenia na najważniejsze strategicznie wyspy, by możliwie szybko dotrzeć do serca Japonii.

Z map sztabowych szybko wyłoniła się niewielka wyspa Iwo Jima, znajdująca się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Marianami i wyspami japońskimi. Jej zdobycie nie tylko przybliżyłoby Amerykanów do ostatecznego celu ofensywy. Dodatkowo na Iwo Jimie znajdowały się radary ostrzegające Japończyków przed zbliżającymi się formacjami bombowców, a także lotniska, z których startowały japońskie myśliwce, zaciekle atakujące amerykańskie superfortece. Wszystko to skłoniło amerykańskie dowództwo do skierowania następnego uderzenia właśnie na tę niepozorną wyspę, której zdobycie umożliwiłoby nieskrępowane bombardowanie japońskich miast i zakładów zbrojeniowych.

"Nie wrócą nawet moje prochy"

Według danych amerykańskich, na Iwo Jimie stacjonować miało jedynie kilka tysięcy słabo ufortyfikowanych żołnierzy, którzy nie dadzą rady bronić wyspy dłużej niż kilka dni. W rzeczywistości Japończycy dużo wcześniej zwrócili uwagę na strategiczne znaczenie długiej i szerokiej zaledwie na kilka kilometrów wysepki i odpowiednio wcześnie rozpoczęli przygotowania do nieuchronnej inwazji.

Zadanie obrony Iwo Jimy za wszelką cenę otrzymał już 8 czerwca 1944 r. gen. Tadamichi Kuribayashi, a o wadze tego zadania świadczył fakt, że przed wylotem dowódcę podjął na osobistej audiencji cesarz Hirohito. Jak wspominała później żona generała, sam Kuribayashi doskonale zdawał sobie sprawę, że przydzielone zadanie w praktyce jest samobójcze i "wątpił, by z Iwo Jimy kiedykolwiek wróciły choćby jego prochy".

Japończycy byli gotowi

Gdy 19 czerwca 1944 r. Kuribayashi przybył na wyspę, stacjonujące tam oddziały już budowały linie okopów na plażach. Generał po dokładnym przestudiowaniu topografii wyspy wstrzymał jednak te prace i podjął zaskakującą decyzję: plaże miały nie być bronione, a Amerykanie mieli bezpiecznie wylądować.

Pomysł dowódcy opierał się na przeświadczeniu, że choć oddziałom desantowym łatwo byłoby zadać straty podczas desantowania na plażach, to dysponujący znaczną przewagą liczebną i ogniową Amerykanie szybko zdziesiątkowaliby wystawionych na atak obrońców. Zamiast tego zdecydował, by obrona skupiona została w głębi wyspy i niemal całkowicie została ukryta pod ziemią, tak by uniemożliwić Amerykanom zwiad lotniczy i precyzyjne bombardowania.

W tym celu 22 tysiące znajdujących się na niewielkiej wyspie japońskich żołnierzy wybudowały ponad 18 kilometrów podziemnych tuneli oraz 5 tysięcy kryjówek i schronów. Wszystkie umocnienia zostały doskonale zamaskowane, każde miejsce na wyspie znajdowało się w zasięgu krzyżowego ognia obrońców, a japońscy żołnierze otrzymali zakaz opuszczania umocnień, dopóki nie zginą. Iwo Jima zamieniła się w położoną na środku oceanu śmiercionośną pułapkę, pełną tuneli, min i snajperów.

Czekając na wroga

Choć obrońcom sprzyjał fakt, że mogli przez wiele miesięcy przygotowywać się do odparcia ataku, sam pobyt na wyspie nie był łatwy. W tym samym czasie, gdy przybył Kuribayashi, rozpoczęły się amerykańskie bombardowania, które konsekwentnie zadawały straty i osłabiały umocnienia. Jednocześnie Japończycy zostali pozostawieni sami sobie, bez zwiadu, zapasów żywności i lekarstw, a nawet wody pitnej, której jedynym źródłem była łapczywie zbierana deszczówka.

Gorąc i wilgotność na wyspie są nie do wytrzymania, a liczba insektów zatrważająca. Iwo Jima to piekło na ziemi gen. Tadamichi Kuribayashi

Jesienią 1944 roku gen. Kuribayashi raportował, że z powodu dyzenterii ok. 40 proc. jego żołnierzy ledwo stoi na nogach. Jak pisał w listach do żony, "gorąc i wilgotność na wyspie są nie do wytrzymania, a liczba insektów zatrważająca". "Iwo Jima to piekło na ziemi" - przyznawał. Słowa te padły na długo, nim bitwa się rozpoczęła.

Amerykanie w tym czasie intensyfikowali ostrzał wyspy oraz tworzyli jedno z najpotężniejszych zgrupowań wojsk w całej wojnie. W lutym 1945 roku wokół Iwo Jimy pojawiło się w sumie ok. 450 amerykańskich okrętów, ponad 1200 startujących z lotniskowców samolotów oraz ok. 70 tys. gotowych do bitwy żołnierzy piechoty morskiej. Bezpośrednio poprzedzające desant czterodniowe bombardowanie Iwo Jimy, zarówno lotnicze jak ze wszystkich dział przebywających w rejonie okrętów, uważane jest dziś za najcięższe w trakcie całej wojny na Pacyfiku.

Operacja Oderwanie

Rankiem 19 lutego 1945 roku, po druzgocącym, jak się wydawało, bombardowaniu, na wschodnie plaże Iwo Jimy dotarł pierwszy rzut amerykańskich marines. Ku swemu zdziwieniu, nie napotkali oni zaciekłej obrony, co stało się źródłem nadziei, że ostrzał zabił większość broniących wyspy Japończyków. Nadzieja ta nie trwała jednak długo.

Zgodnie z planem Kuribayashiego, jego wojska czekały z otwarciem ognia, aż na plażach wyląduje jak najwięcej amerykańskich żołnierzy i wyładowany zostanie ciężki sprzęt. Dopiero wówczas rozpoczęty miał zostać ostrzał, który szybko zada możliwie największe straty. Gdy zdezorientowani marines wysłali pierwsze patrole i zaczęli powoli posuwać się w głąb wyspy, z ukrytych dotychczas umocnień nagle otwarty został huraganowy ogień karabinów maszynowych.

Szukający jakiejkolwiek osłony żołnierze amerykańscy zaczęli być jednocześnie dziesiątkowani ogniem z góry Suribachi, z której doskonale widać było całą wyspę. Trwające kilka dni amerykańskie bombardowanie trafiło, jak się okazało, w puste plaże i nie wyrządziło znaczących szkód. - Nie wiem, kto dowodzi japońską obroną, ale odpowiedzialny za to przedstawienie jest cwanym skurczybykiem – skomentował zaskakujące zachowanie obrońców jeden z amerykańskich generałów, Holland Smith.

Krwawy koszmar

Wsparci potężnym ogniem z okrętów, samolotów i lądujących w kolejnym rzucie czołgów, Amerykanie starali się za wszelką cenę przedostać z plaży w głąb wyspy. Ponosząc ciężkie straty, udało im się to, nim zapadł zmierzch, a góra Suribachi została odcięta od reszty japońskich wojsk na północy wyspy.

Również do lądujących żołnierzy zaczęła docierać przyjęta przez obrońców taktyka. Gdy nadludzkim wysiłkiem udawało im się dotrzeć do japońskich tuneli i schronów, a następnie pokonać ich załogę przy użyciu granatów i miotaczy płomieni, po krótkim czasie ze "zneutralizowanych" umocnień znów otwierano ogień w plecy idących dalej żołnierzy. Japończycy, przy wykorzystaniu budowanej od miesięcy sieci ukrytych tuneli, błyskawicznie przemieszczali się wokół nacierających i nękali ich ogniem z zaskakujących kierunków.

Przez kolejne dni i tygodnie marines w krwawym i zaciętym boju powoli, metr po metrze, odbierali Japończykom kolejne metry wyspy. Jak określił to jeden z powojennych historyków, "każdy krok do przodu okazywał się katastrofą". Amerykanie ginęli w kolejnych zasadzkach, a czołgi wylatywały w powietrze na zakopanych minach.

Nawet zatknięcie flagi na szczycie Suribachi, uwiecznione na fotografii jako "pierwsza amerykańska flaga na japońskiej ziemi", niewiele zmieniło, a walki jeszcze długo trwały w tunelach wewnątrz góry. Japończycy, mimo rosnącej presji na zakończenie boju z powodu wyczerpania się zapasów żywności i wody pitnej, stawiali nieugięty opór, niemal zawsze ginąc na bronionych pozycjach. Mimo ogromnej przewagi liczebnej, potężnego wsparcia lotnictwa, czołgów i artylerii okrętowej, dopiero wieczorem 16 marca Amerykanie ogłosili przejęcie kontroli nad wyspą.

Nieustający opór

Ale Iwo Jima walczyła nadal, a nieugięty gen. Kuribayashi wyśmiewał w swoich raportach amerykańskie wezwania do kapitulacji. Dopiero tydzień później, 23 marca, Tadamichi Kuribayashi nadał ostatni meldunek, w którym przesyłał krótkie pożegnanie z "Iwo".

Okoliczności jego śmierci nie są znane, ponieważ pod koniec bitwy zdjął mundur generalski, by walczyć jak szeregowy żołnierz i jego ciało pozostało nierozpoznane. Najprawdopodobniej zginął w trakcie przeprowadzonego 26 marca przed świtem zaskakującego ataku, gdy wraz z ostatnimi ocalałymi żołnierzami przekradł się na pozycje śpiących Amerykanów.

Dopiero po tym ataku Amerykanie uznali Iwo Jimę za bezpieczną, choć nadal nie była to w pełni prawda. Na wyspie jeszcze przez wiele miesięcy pozostały rozproszone ukryte japońskie stanowiska obsadzone przez ok. 3 tys. żołnierzy, opuszczane nocą tylko po to, by podkraść Amerykanom żywność i wodę. Dwa ostatnie z nich poddały się dopiero w styczniu 1949 roku, niemal cztery lata po amerykańskim lądowaniu na tej małej wyspie, która paść miała w nie więcej niż tydzień.

Bomby atomowe "mniejszym złem"?

Z około 22 tys. japońskich żołnierzy broniących Iwo Jimy do niewoli trafiło zaledwie 216. Nie licząc tych, którzy ukrywali się i poddali dopiero po bitwie, wszyscy pozostali zginęli w walce lub popełnili honorowe samobójstwa. Straty wśród Amerykanów wyniosły 26 tys. żołnierzy, w tym 6,8 tys. zabitych i był to jedyny przypadek w trakcie wojny na Pacyfiku, gdy straty amerykańskie przekroczyły straty japońskie. Amerykanie stracili również jeden z biorących udział w uderzeniu lotniskowców eskortowych, USS Bismarck Sea.

Ogrom strat poniesionych przez Amerykanów w walce o niewielką wysepkę pośrodku Pacyfiku wywołał trwający do dziś spór o sens całej operacji. Jak zauważono, strategiczne zyski ze zdobycia Iwo Jimy okazały się dalece niewspółmierne do poniesionych strat. Wyspa miała ostatecznie nieznaczny wkład w bombardowanie głównych wysp japońskich i nie przyczyniła się znacząco do zakończenia wojny, zaś 23 lata po wojnie została zwrócona Japończykom.

Największe znaczenie tej bitwy miało prawdopodobnie to, że poniesione na niej dramatycznie wysokie straty miały duży udział w przekonaniu USA do próby alternatywnego zakończenia wojny. Opierając się m.in. na doświadczeniach fanatycznego oporu na Iwo Jimie poinformowano prezydenta USA, że w walkach o główne wyspy japońskie straty mogą sięgnąć nawet miliona żołnierzy amerykańskich oraz kilku milionów Japończyków. Szacunki te, choć podważane przez część historyków, stanowiły główny argument za użyciem broni atomowej przeciwko Japonii i zmuszeniu jej w ten sposób do kapitulacji. Zgodnie z przewidywaniami, dzień po drugim ataku nuklearnym, 10 sierpnia 1945 roku japoński cesarz rozkazał kapitulację.

Autor: Maciej Michałek\mtom / Źródło: tvn24.pl